To proza wynikająca z chęci swoistej autoterapii, oswajania własnych strachów, ale też komentowania rzeczywistości. Nie tyle próba oceny, co zadawania pytań. Ważną rolę pełni tu religia – przetwarzana, przekształcana, czasem wręcz profanowana w poszukiwaniu szerszego kontekstu, głębszego zrozumienia.
Od mroźnej Moskwy, przez amerykańskie pustkowia z czasów wojny secesyjnej, oblicza polskiej prowincji i wsi, aż po krakowskie ulice. Wszędzie kryje się groza, która nie zawsze jest tak oczywista i jednoznaczna, jak nam się wydaje. Wampiry, zombie, wilkołaki, UFO i słowiańskie bóstwa – to wszystko opowiedziane na nowo, inaczej.
„(…) Wojteczek portretuje zdegenerowanych mieszkańców zdegenerowanego świata z zaskakującą, poruszającą empatią, będącą jakby wyrazem świadomości, że za każdą, nawet najgorszą bestią, kryje się historia jej upadku, jej osobista tragedia.
A zatem – choć mamy do czynienia z fantastyką grozy – proza Mariusza Wojteczka jest przede wszystkim realistyczną prozą psychologiczną, która to, co niesamowite, wykorzystuje jako soczewkę, w której skupia się człowieczeństwo w sytuacjach skrajnych, podejmujące (nierzadko z góry skazaną na porażkę) walkę o siebie. Ale to sam akt walki je ocala, nie jej rezultat. A zatem znów, gdybym miał podsumować całość bon motem, który bardziej precyzyjnie wskazuje na literackie tropy, zamiast podpierać się Pessoą-modernistą, mógłbym powiedzieć: tak by wyglądało, gdyby Marek Hłasko zechciał napisać horror”.
Ze wstępu Wojciecha Guni