Co ja właśnie przeczytałam? Takie pytanie zadałam sobie tuż po zamknięciu Diabła z prowincji, dziwna to była książka z jeszcze dziwniejszymi bohaterami i z trudem przyjdzie mi opisać o czym tak właściwie była.
Klimat tej powieści najlepiej oddają słowa jednego z bohaterów - dilera: "normalnie w tym naszym grajdole jest, że nie wiadomo nawet od którego momentu zacząć opowiadać historię, bo nie ma historii, tylko same nieudolne próby, co nie?" Paranoja, albo wielkie nieporozumienie. Wątki wyciągnięte jeden po drugim niczym królik z kapelusza nie mają żadnego finału, to coś na wzór początków bez zakończenia, czy starego czarno-białego kina, po którym ktoś powinien zwrócić nam pieniądze za bilet. Autor tak skomplikował historię, że pod sam koniec już niewielu czytelników będzie chciało znać jej finał, mimo, iż krótka jest, właściwie do przeczytania za jednym zamachem.
Opis okładkowy robi tej historii największą krzywdę, bo gatunkowo na próżno poszukiwać tu kryminału. Sama postać biologa przywodzi mi na myśl portret jednostki, która w starciu z silniejszymi stara się wprowadzić do życia pierwiastek rozsądku, mądrości, jednak zostaje skutecznie stłumiona. To także indywidualny głos w starciu z kryzysem klimatycznym.
Diabeł z prowincji jest historią dość surrealistyczną, która może nas pokonać swoją oryginalnością i dziwnością, z naciskiem na to drugie słowo. Bo co ja tak właściwie przeczytałam?