Lato to czas, gdy przychylnie patrzę na tytuły, które łączą humor z porywami serc. Warunek musi być jednak jeden — reprezentacja LGBTQ+. Potrzebowałam i wypatrywałam ich połowę życia, więc w końcu sobie odbijam, ale jak powieści młodzieżowych dostajemy sporo (cudownie!), tak literatury dla starszych czytelników już niekoniecznie (beznadzieja!). Seria Ashley Herring Blake należy więc to garstki tytułów, gdzie bohaterami są dorosłe osoby, które pracują, mają dzieci i myślą o ślubach. Mało tego! Jest o kobietach. I tym sposobem odkryłam, że jestem łatwym czytelnikiem, bo mogę kręcić nosem na zbyt prosty język (czego naprawdę nie lubię!) i przebąkiwać o kalkach (wszystko do przewidzenia, tyle że zupełnie to nie przeszkadza!), ale bawiłam się z Delilah i Claire cudownie. Mało tego — nie opuszczał mnie choć niewielki zachwyt nad tym, że właśnie taki tytuł w końcu wpadł w moje ręce.
Autorka stworzyła historię prostą, słodką i z pazurem. O dwóch kobietach, które po latach ponownie się spotykają. Okazją do tego jest ślub przyrodniej siostry/przyjaciółki, czyli wydarzenia pełne wpadek bohaterów oraz przebłysków bolesnej przeszłości. Co za tym idzie — w powieści obecne są rozbite rodziny, traumy, zdrady, wysokie oczekiwania i pogubienie w świecie, ale z udziałem zadziornego humoru, pełnej czułości namiętności czy słodyczy wylewającej się z kolejnych rozdziałów, że problemy nie bolały, nie uwierały.
Ashley to autorka z rodzaju tych do bólu zwyczajnych, acz pełnych uroku. Jej kreacja bohaterów, tempo akcji, pomysły... Wszystko to jest przeciętne. A jednak spędza się z nią czas przyjemnie. Mało tego! Po jednej powieści ma się ochotę na kolejne. Czasami działa na nerwy powtarzaniem po kilka razy tych samych przemyśleń i bywa niezgrabna, a jednak ma potencjał na stanie się waszą ulubioną komfortową pisarką. Tego po niej oczekiwałam, to dostałam. Nie więcej, ale też nie mniej.
przekł. Miłosz Urban