Grupa amerykańskich naukowców stacjonujących na Antarktydzie odnajduje ciało kosmity uwięzione w lodzie… dobra, to było ponad 80 lat temu, wtedy mogli jeszcze nie wiedzieć, że tego typu eksponaty, zamiast leżeć spokojnie na stole, zawsze zaczynają robić się zaskakująco ruchliwe, a podekscytowanych badaczy przerabiają na trzewiczki. Potwór z kosmosu zaczyna być zagrożeniem. Potrafi bowiem imitować każdy napotkany żywy organizm. Może ukrywać się pośród ludzi. Być jednym z nich. Wyczekiwać dogodnego momentu. Zagrozić całej ludzkości. Dla naukowców rozpoczyna się podlana paranoją walka o przetrwanie, a macki wkrótce pójdą w ruch.
Najnowsze wydanie “Coś” jest piękne. Klimatyczne, urocze i z charakterem. Ma w sobie to coś. Do tego to ważny kawałek historii horroru, ojciec chrzestny klasyki kina grozy oraz tekst o naprawdę interesującej przeszłości (opowiadanie w oryginalnej wersji przeleżało dziesięciolecia w szufladzie, czekając, aż ktoś się do niego dokopie i przywróci do życia. To trochę jak z tym potworem, o którym opowiada). Jest to jednak także jeden z tych nielicznych przypadków, w którym to ekranizacja jest lepsza od literackiego pierwowzoru.
O ile chodzi o klimat i pomysł, to tekst Campbella prawie w ogóle się nie zestarzał. Atmosfera jest tu zdominowana przez niepokój, narastającą paranoję oraz pytanie o to co czyni nas ludźmi. Zamknięta przestrzeń, bezsilność oraz strach przed nieznanym to motywy, które nadal pozostają w formie. Niestety już pod względem wykonania tekst nie porywa. Narracja jest momentami mocno chaotyczna i przeskakuje z miejsca na miejsce (mimo że na tej stacji raczej zbyt dużo tego miejsca nie ma), niektóre fragmenty wydają się pozbawione zdań, które gwarantowałby płynność, a bohaterowie są jedynie strumieniem pozbawionych znaczenia imion. Wszystko to sprawia, że opowiadanie jest przede wszystkim ciekawostką dla miłośników kina grozy, a do pełnoprawnego wciągającego horroru trochę mu daleko.
Sytuacje znacząco ratuje samo wydanie. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że to próba odrestaurowania staruszka, który nie ma w sobie zbyt wiele werwy. Okładka owszem jest cudownie obrzydliwa, a ilustracje wewnątrz to gotowe pomysły do tatuowania w ukochanych miejscach. Co jednak mają wspólnego z samym opowiadaniem? Bardziej pasowałyby na wydanie kolekcjonerskie filmu Carpentera. Przecież Campbell postawił przede wszystkim na klimat, a potwór machał macką gdzieś pod koniec, w jednym tylko zdaniu. Może jako niepoprawny miłośnik Lovecrafta postawiłem poprzeczkę zbyt wysoko, a może “Coś” zestarzało się bardziej, niż mogłoby się wydawać. Na pewno ładnie wygląda, ale przecież nie powinno się oceniać książki po okładce… nawet jeżeli jest bliska wywoływaniu koszmarów.