Powieść na jeden cudowny wieczór. Sięgnęłam po nią, bo odczuwałam niedosyt magiczności po lekturach książek o tematyce świątecznej, które wybrałam na grudzień. Niby był w nich klimat świąt, choinka, dobrzy ludzie, świąteczny lukier, ale brakowało mi wzruszeń w sam raz dla mojej duszy, czegoś bardziej w klimacie „Opowieści wigilijnej”, niż „Listów do M.”. A tak pięknie o „Bożym Narodzeniu w Lost River” napisały na LC Agnieszka, Nina i inne babki, że nie mogłam się oprzeć. Że balsam dla duszy, że otula jak ciepły wełniany kocyk, że to sama słodycz, ocieplacz serducha i wywoływacz uśmiechu na twarzy. Miałyście rację. Ja dodam, że jest jak kubek gorącej czekolady z piankami marshmallow w mroźny zimowy dzień. Książka magiczna, choć staromodna. Familijna opowieść wigilijna po amerykańsku.
Zachwyca przede wszystkim malutka, senna miejscowość Lost River w stanie Arkansas, z klimatem jak w nadmorskim Crosby w stanie Maine, z którego pochodzi moja ulubiona Olive Kitteridge lub Maycomb w stanie Alabama, gdzie rozgrywa się akcja „Zabić drozda”. Do tego uroczego Lost River przybywa z dużego miasta starszy pan - Oswald Campbell, któremu nazwisko nadano na cześć znalezionej przy nim puszki zupy. Nie jest zamożny, ani piękny, chciałby w ciepłym klimacie podreperować zdrowie. Natychmiast zostaje wchłonięty przez miejscową społeczność. Czy odzyska zdrowie? Czy znajdzie sens życia? A może przyjaźń i miłość lub chociaż swoje miejsce na ziemi na tę część życia, która mu jeszcze została?
Lost River jest czarujące, położone po dwóch stronach wody, trwa tam wieczne lato, powietrze pachnie kwiatami, a widoki zachodów słońca zapierają dech w piersiach. Zamieszkałe przez 108 mieszkańców, wszyscy się znają i lubią (!). Mimo iż czas płynie powoli i sennie, zawsze coś się dzieje, nie ma czasu na nudę, a wszystko jest skrupulatnie odnotowywane w miejscowej gazecie. Korespondencję listonosz dowozi łódką, tą samą, którą po południu pływa na ryby. Sprzedawca w jedynym sklepiku sprzedaje podziobane przez ptaka pomidory, nie wiadomo kto nocą corocznie stroi miejską choinkę, grupa miejscowych aktywistek naprawia wszystko co się da, a figlarny czerwony ptaszek rekonwalescent zmienia niejedno życie i de facto jest motorem napędowym powieści. Pojawia się też uwielbiana przez wszystkich mała kaleka dziewczynka, nie brak nieodwzajemnionej miłości, starych waśni, matrymonialnych przymiarek, lokalnej solidarności i wielu dobrych uczynków, czynionych przez wszystkich na prawo i lewo. I oczywiście, jak na świąteczną książkę przystało, mnóstwo przepisów i amerykańska kuchnia, odgrywająca w powieści niebagatelną rolę.
Czyta się świetnie, a tyle w tej książce miłości i optymizmu, że od początku wiadomo, iż nawet, gdy bohaterom przydarzy się jakaś nieszczęście i źle się dzieje, to i tak koniec będzie szczęśliwy.
Tym, którzy nawet w okresie około-świątecznym nie akceptują przelukrowanych naiwnych opowiastek, „Bożego Narodzenia w Lost River” nie rekomenduję. Pozostałym bardzo polecam - małym, młodym, starszym i tym jeszcze starszym. Sprawdźcie co łączyło niesfornego Jacka, małego czerwonego ptaszka i kardynała oraz na czym polegał bożonarodzeniowy cud w Lost River.