Arkadia to utopijny raj stworzony na wzór hippisowskiej komuny. I owszem pierwsza część wprowadza czytelnika w sielsko prowadzącą się społeczność, ale dostrzeże się też zalążki rozłamu, który wolno rozlewa się dalej i dalej doprowadzając do klęski przyjętych ideałów. Dopóki akcja rozgrywa się w stworzonym świecie jest nawet ciekawie i pragnie się odkrywać co nastąpi dalej. Natomiast powrót Arkadyjczyków do rzeczywistości, która jest już typowym wariantem, gdzie trzeba się przystosować do nowych zasad i ogólnego systemu odbierającego szczęście jednostce staje się żmudnym obowiązkiem, jeśli chce się książkę dokończyć. Wspomnienia przeszłości, których doświadczamy dzięki głównemu bohaterowi, poczętemu w komunie i potem poszukującego swej tożsamości, nie szczególnie przemawiają do mnie. To wszystko zbytnio się wlecze i przypomina życie Tarzana z kiepskiej adaptacji. Sposób prowadzenia historii jest usypiający. Nie chodzi o to, że brakuje dialogów, bo taka forma pasuje do opisywanych problemów i zdarzeń, a jednak śledzenie poczynań bohaterów od akapitu do akapitu jest nużące.
System stworzony w Arkadii ma dawać wolność, ale też jest podporządkowaniem jednostki względem ogółowi. Hipisi winni być szczęśliwymi ludźmi, bo choć nie posiadają dóbr materialnych to są wyzwoleni ze skostniałego systemu i każdy z nich jest równy sobie. Dla mnie to bajka. Każdy kto wchodzi do takiej społeczności szuka ukojenia w ułudzie, choć pewnie nie każdy z jej członków zdaje sobie na początku z tego sprawę. Chciałam bliżej zetknąć się z tym tematem, odkryć motywy dla których ludzie zachłystują się tak prowadzonym życiem, odkryć nieznane mi do tej pory czynniki determinujące powodzenie takich grup. Niestety, sposób podania przez Groff tych informacji jest dla mnie mało witalny. Po udanych opowiadaniach z Florydy, tym razem jestem rozczarowana.