Jakie to uczucie, kiedy czyta Pani, że książka “Żólty tulipan” jest nieodkładalna i że czytelnicy czytają ją “na raz”?
Cudowne! Ta książka to spełnienie moich marzeń, dlatego też cieszy mnie taki odbiór. Wiadomo, że się stresowałam i wypatrywałam każdej kolejnej opinii, ale kiedy przeczytałam pierwsze słowa: „Przez ciebie zarwałam noc!”, wiedziałam, że to TO.
Książka jest mroczna, porusza mnóstwo trudnych tematów ale przy tym porywa czytelnika. W czym tkwi jej sekret?
Chciałam stworzyć książkę, którą sama chciałabym przeczytać. Jestem fanką kryminałów i thrillerów psychologicznych, od długiego czasu prowadzę bookstagram @domek_z_ksiazkami, na którym dzielę się opiniami o książkach oraz współpracuję z wydawnictwami i autorami w ramach ich promocji. Przepis na dobry thriller to między innymi: strach, obawa o tracenie zmysłów, stalker i brak zaufania do kogokolwiek. Dodajcie do tego tajemnicę z przeszłości i macie „Żółtego tulipana”.
To książka o miłości i poszukiwaniu ideału.
Tylko, że nie zawsze się udaje…
Długo Pani nad nią pracowała?
W sumie tak. Zaczęłam pięć lat temu, kiedy leżałam z nogą w gipsie. Później długo nie pisałam, może tylko pojedyncze rozdziały. Aż w końcu, zeszłej jesieni, postanowiłam ją skończyć.
Skąd pomysł na taką historię?
Ona po prostu gdzieś we mnie siedziała. Siedziała we mnie ta Weronika, która ma tyle lat, ile ja miałam, gdy zaczęłam pisać. Mimo, że nie łączy nas praktycznie nic, wczuwałam się w jej opowieść i to mi wiele ułatwiało. Znałam początek i koniec tej historii. Dobrze wiedziałam, co chcę osiągnąć. Nie było łatwo jednak napisać tego, co pomiędzy.
Trzeba przyznać, że dobrze przemyślała Pani fabułę. Momentami chyba nawet czytelnicy nie do końca wiedzieli co jest prawdą, a co przywidzeniem głównej bohaterki. Co sprawiło Pani najwięcej trudności?
Jak już usiadłam do pisania, to chyba nic. W tamtych chwilach byłam Weroniką. Razem z nią robiłam kawę, wiedziałam, gdzie leżą rzeczy w jej mieszkaniu, dotykałam tych samych tulipanów. Chciałam namieszać w głowie zarówno Weronice, jak i czytelnikowi. Jedna z moich instagramowych znajomych napisała mi po przeczytaniu, że nie może uwierzyć, że jeden z bohaterów się tak zachował (nie powiem jak, musicie sami przeczytać ;) ). Nie mogła zrozumieć, jak łatwo mogłam zmienić jego charakter i to, jak wcześniej został przedstawiony. I wtedy padło moje pytanie: „Czy to, o czym piszesz wydarzyło się naprawdę czy było jednym z urojeń Weroniki?”. No właśnie… Jak już będziecie po lekturze, przyznacie, że to naprawdę dobre pytanie.
Weronika jest uzależniona od antydepresantów. Dlaczego takie uzależnienie? Czy zdarzyło się Pani obcować z takimi osobami?
Przez wiele lat pracowałam jako nauczyciel w szkole ponadpodstawowej, aktualnie zaś jestem, dyrektorem szkół i placówek terapeutycznych, oligofrenopedagogiem, neurorehabilitantem i diagnostą. Praca z rodzinami z problemami towarzyszy mi codziennie. W „Żółtym tulipanie” znajdziecie wiele problemów, które zostały „pozbierane” z otaczającego mnie świata – depresja, utracona miłość, DDA (Dorosłe Dzieci Alkoholików), wieczne poszukiwanie ideału oraz poczucia własnej wartości, uzależnienia, problemy z zajściem w ciążę, a także depresja poporodowa. To są tematy, które po prostu są. Wystarczy się rozejrzeć. Dostawałam opinie od czytelników, których ta książka bolała, bo sami przeżyli róźne tragedie w swoim życiu. Zawsze jednak słyszałam, że te emocje i walkę z samym sobą opisałam doskonale. Widać więc, że udało mi się wejść w psychikę bohaterów i ją pokazać.
Wierzy Pani w to, że ludzie po trudnych przejściach w dzieciństwie, jak Weronika, są w stanie to wszystko przepracować, uwolnić się od tego i stworzyć dla siebie szczęśliwą przyszłość?
I tak i nie.
Tak – kiedy dadzą sobie na to szansę.
Nie – kiedy jej sobie nie dadzą.
Wielkie znaczenie dla takiej osoby ma jego środowisko. Niektórzy po prostu nie są nauczeni miłości. Nie znaczy to jednak, że nie są w stanie kochać.
Czy to właśnie pokazała Pani na przykładzie Weroniki? Ona kochała, mimo, że w zasadzie nie miała żadnego wzoru do naśladowania. Później niestety skomplikowała Pani jej życie...
Weronika kochała bardzo. Jej największą miłością nie był jednak jej mąż, ale mężczyzna z przeszłości. Ona chciała dać sobie szansę, jednak sukces nie był jej pisany. Czy to moja wina, skoro to ja pisałam jej historię? Może i tak. Może to od początku miała być tragiczna postać? A może tak naprawdę była wątkiem pobocznym, a zależało mi głównie na historii Edyty? Zostawiam to do dowolnej interpretacji.
Wykonuje Pani trudną pracę. Książka też o trudnych tematach a Pani wydaje się niezwykle optymistyczną osobą.
Kiedyś byłam niepoprawną optymistką, teraz jestem raczej realistką. Muszę mieć w sobie dystans do tematów, z jakimi się spotykam w mojej pracy, inaczej bym po prostu nie dała rady. Ale tylko ja wiem, ile razy boli mnie serce i ile razy płaczę nad losem innych…
A czy pisanie jest dla Pani pewnego rodzaju katalizatorem tych trudnych emocji?
I pisanie i czytanie. Wychodzę z założenia, że lepiej „mordować” w książce, niż w rzeczywistości (śmiech). Jestem nerwowa i mam cierpliwość wielkości ziarnka grochu, łatwo jest mnie wyprowadzić z równowagi. Traktuję książki jak swojego rodzaju terapię. Pomysłów i sytuacji, które można opisać jest naprawdę wiele. Trochę się jednak od premiery śmieją moje pracownice, że jak któraś zajdzie mi za skórę, to znajdzie się na pewno w kolejnej książce.
Napisała Pani, że książka długo czekała na wydanie. Co Panią powstrzymywało?
Cały proces wydawniczy. Założyliśmy z mężem Wydawnictwo Czarny Papillon, wielu rzeczy dopiero się uczyliśmy, a w międzyczasie odbywało się szlifowanie książki, żeby ostatecznie puścić ją do druku.
A dlaczego nie zgłosiła się Pani do jednego z wydawnictw już działających na rynku? Czy założenie swojego wydawnictwa było kolejnym marzeniem?
My po prostu lubimy robić coś we własnym zakresie. Dlaczego się nie zgłosiłam? Mogłabym odpowiedzieć: „Z obawy przed odrzuceniem”, ale wtedy bym skłamała. Od początku plan był taki, że wydajemy sami.
Muszę zapytać jeszcze o szatę graficzną, bo diabeł (a w tym przypadku bardziej sukces) tkwi w szczegółach. Wielkość czcionki i znaki wodne są niesamowitym atutem książki. Kto tak fantastycznie to przemyślał?
Autorem okładki i zdobień w środku jest Less R. Hoduń – pisarz i artysta. Ja wyobrażałam sobie okładkę minimalistyczną, gdzie jest tylko tulipan w kałuży krwi. Nie zdążyłam Lessowi wysłać jeszcze moich wyobrażeń, a on już przysłał mi to, co widzicie na okładce „Żółtego tulipana”. I to po przeczytaniu samego streszczenia! I nagle sobie uświadomiłam, że ja CHCĘ mieć taką okładkę!
Na niej jest przecież wszystko – oświetlony park, wiktoriański dom i ktoś w czarnym kapturze, który daje czytelnikowi zakrwawionego żółtego tulipana.
Później, w trakcie składu, doszły inne pomysły Lessa, jak choćby autorska czcionka bez poprzecznej kreski w literce A, numery stron z boku, nie na dole, znaki wodne z tulipanami. Czcionka została dopasowana od razu do czytelników w różnym wieku (zwłaszcza w moim, bo nic mnie tak w książkach nie irytuje, jak małe litery!).
Te wszystkie rzeczy zostały docenione i to mnie niesamowicie cieszy.
Pracuje już Pani nad kolejną książką? Debiutem wysoko ustawiła Pani poprzeczkę. Będzie Pani czuła delikatną presję?
Już czuję!
Sądziłam, że debiut będzie „taki sobie” i to mi da kopa do stworzenia czegoś lepszego. A tu się okazało, że książka naprawdę się podoba. I jak ja mam to pobić? Albo chociaż utrzymać poziom!
Ale nie poddam się. Na tablicy korkowej mam rozpisanych jeszcze sześć historii.
Ta, nad którą aktualnie pracuję, będzie miała tytuł „Przedszkole”. Mogę zdradzić tyle, że akcja będzie się działa w takim mieście, jak moje, a retrospekcje będą sięgać okresu po II wojnie światowej. To również będzie thriller psychologiczny, ale tym razem z wątkami paranormalnymi. Pomysł jest niezły, zobaczymy, co z niego wyjdzie.
Brzmi intrygująco. Czekamy!
Bardzo dziękuje za wywiad.
Justyna Szulińska