"Chcemy popatrzeć im w oczy i dowiedzieć się, dlaczego nam się to robi i jak możemy się bronić" – wywiad z Izabellą Frej.

Autor: ·15 minut
Artykuł sponsorowany
2024-09-01 10 Polubień
"Chcemy popatrzeć im w oczy i dowiedzieć się, dlaczego nam się to robi i jak możemy się bronić" – wywiad z Izabellą Frej.

Nie boi się trudnych pytań, zagląda w mroczne zakamarki natury ludzkiej by tam znaleźć odpowiedzi. Podstawą są dla niej fakty, dlatego niczym dziennikarz śledczy szuka każdego możliwego źródła. W swoich opowiadaniach przedstawia nie tylko historię jednego człowieka, ale pokazuje społeczne tło wydarzeń. Dlaczego pisze opowiadania true crime? Zapraszam na wywiad z Izabellą Frej.

 

24-go czerwca ukazała się Pani książka „Sznur. Krwawe namiętności”. Jest to kolejny tom serii True Monsters. Tworzy ją Pani od początku. Proszę powiedzieć jak to się stało, że ta seria powstała? 

 

Moje pierwsze opowiadanie, a właściwie short story ukazało się na łamach Pocisku. Zatytułowane „Onomatopeja” opowiadało o seryjnym mordercy, niewidomym pianiście-kompozytorze, który kolekcjonuje krzyki agonii swoich ofiar, aby stworzyć jedyną w swoim rodzaju symfonię. Była to oczywiście fiction, ale by przygotować się do pisania na tak trudne tematy od lat przeprowadzałam research dotyczący prawdziwych potworów. W pewnym momencie okazało się, że miałam trochę napisanych historii, które mogły „iść w świat” i wysłałam je do Oficynki. W zbiorku, który nazwałam „Potwory” było dużo dystopii w stylu „Black Mirror” i noir i kilka historii opartych na faktach. Jolanta Świetlikowska, Naczelna, odpowiedziała mi, że właśnie kreuje serię true crime i zapytała, czy czułabym się na siłach poprowadzić taką narrację. Rozejrzałam się u siebie w pokoju do pracy i zobaczyłam segregatory pełne akt, podręczniki i antologie psychologii kryminalnej, encyklopedie seryjnych morderców w różnych językach, i pomyślałam, że te lata dość hobbystycznego researchu mogły w tym momencie wydać owoce. 

 

Czy trzeba mieć wyjątkowe predyspozycje/umiejętności by pisać opowiadania o takich brutalnych zdarzeniach? 


Nie jestem pewna. Może chęć wglądu w naturę ludzką nawet w najczarniejszych jej zakamarkach.

 

Tę mroczną i krwawą serię tworzą same kobiety. Dlaczego? Jaki trzeba mieć predyspozycje by jako kobieta pisać opowiadania o tych brutalnych zdarzeniach? Czy płeć ma tu znaczenie?

 

Myślę, że płeć ma ogromne znaczenie. Ostatnio bardzo dużo pisze się o tym, że to właśnie kobiety stanowią większość odbiorców true crime i autorek tego typu publikacji. Statystycznie są również większością ofiar seryjnych morderców, gwałcicieli i wszelkiego rodzaju dewiantów. Moim zdaniem urodzić się kobietą to trochę tak jak urodzić się gazelą na sawannie. Od najmłodszych lat otrzymujemy przekaz, iż czyha na nas niebezpieczeństwo. Ciągle słyszymy: „ubieraj się skromnie, nie wracaj sama w nocy, nie rozmawiaj z nieznajomymi, miej oczy naokoło głowy”. Niebezpieczeństwo nie ma twarzy, wpojony nam lęk staje się częścią naszego życia, świadomie lub nie nosimy go ze sobą przez cały czas. Żadna kobieta nie włoży klucza do zamka zanim się wcześniej nie rozejrzy czy przypadkiem ktoś za nią nie idzie. True crime opowiadające o konkretnych mordercach pozwala temu lękowi nadać twarz. Chcemy popatrzeć im w oczy i dowiedzieć się, dlaczego nam się to robi i jak możemy się bronić. Jest to pewnego rodzaju katharsis.
Przypadki hybrystofilii są na tyle rzadkie, że nie ujęłabym ich w tym kontekście.
   

Jak wygląda współpraca z pozostałymi autorkami serii?


Nie poznałam Współautorek, nie mieszkam w Polsce. Na razie każda z nas tworzy niezależnie od innych. Mam nadzieję, że któregoś dnia uda nam się zebrać na kawie

 

Skąd u Pani zainteresowanie mrocznymi historiami?

 

Zaczęło się od historii Kitty Genovese, opisałam to zabójstwo w jednej z moich niewydanych jeszcze short stories. Studiowałam socjologię na uniwersytecie w Mediolanie i na jednym z wykładów opowiedziano nam o zabójstwie młodej kobiety w Queens w 1964 roku, które popełniono na oczach trzydziestu dziewięciu świadków. Patrzyli oni z balkonów jak przez trzydzieści minut morderca pastwił się nad ofiarą i żaden z nich nie wezwał policji. Socjolodzy i psycholodzy społeczni określili ten fenomen jako „bystander effect” (efekt widza) tłumacząc nim ogólną znieczulicę w większych skupiskach ludzi. John B. Darley i Bibb Latane przeprowadzili serię eksperymentów, warto przytoczyć jeden z nich: badacze podzielili studentów na grupy różniące się liczbą osób. Studenci wiedzieli, ile osób znajduje się w ich grupie. Następnie usadzono uczestników w jednoosobowych kabinach połączonych linią telefoniczną pozorując pracę nad wyimaginowanym projektem. Nie mogli się oni widzieć ani słyszeć. W pewnym momencie jedna z osób miała udać, że nagle źle się poczuła. W grupie, gdzie uczestników było tylko dwóch, pomoc została natychmiast wezwana. Statystyka zmieniała się jednak wraz z ilością osób w grupie. Im większa grupa, tym mniej osób wzywało pomoc, myśląc, że zrobi to kto inny.
Dynamika zabójstwa Kitty Genovese bardzo mnie uderzyła właśnie z socjologicznego punktu widzenia i postanowiłam ją zgłębić. Przypominam, że na początku lat dwutysięcznych research robiło się w bibliotece uniwersyteckiej a nie przed komputerem i dostęp do książek i badań w języku angielskim był dość ograniczony. Udało mi się jednak dotrzeć do informacji, że zabójca Kitty był seryjnym mordercą i nekrofilem, a sama Kitty była jego czwartą ofiarą. Każdy mniej więcej wie co to takiego ten seryjny morderca, ale we mnie to zostało. Musiałam zrozumieć kim są i dlaczego robią to co robią.

 

A jak wybiera Pani opisywane historie? Co decyduje, że opowie Pani tę a nie inną?

 

Bardziej od biografii tego czy innego sprawcy, których motywacje są zazwyczaj takie same (czynienie krzywdy kobietom, dzieciom i mniejszościom po prostu sprawia im satysfakcję) interesuje mnie ich wpływ na społeczeństwo. Potwory zostawiają za sobą cierpienie nie tylko bezpośrednich ofiar, ale również ich rodzin, przyjaciół i całej społeczności. (Pokolenie wychowane w latach terroru BTK w Wichicie nie weszłoby do domu bez sprawdzenia czy kabel od telefonu nie jest odcięty.) Rujnują życie swoim własnym najbliższym, którzy zastanawiają się bez końca, czy mogli coś zauważyć i czemuś zapobiec. I wyobraźmy sobie jak bardzo muszą cierpieć ich dzieci, jeśli je mają. 
Wybieram historie, które oprócz samej opowieści o morderstwach mogą dać wgląd w szersze zagadnienia o tematyce społecznej takie jak uprzedzenia w stosunku do mniejszości, victim blaming czy bagatelizowanie niebezpieczeństwa. 
Interesuje mnie przede wszystkim jak się to wszystko zaczęło, jak śledczy zaczęli się ustosunkowywać do nowego wroga. Wiemy, że fenomen zabójstwa bez „normalnego” motywu (takiego jak zazdrość, korzyści majątkowe, nienawiść sąsiedzka czy nieszczęśliwy wypadek przy kłótni) zaczął się nasilać wraz z emancypacją kobiet. Nie chcę przez to powiedzieć, że wcześniej nie było dewiantów, ale ich działalność była znacznie utrudniona faktem, iż kobiety przed emancypacją zajmowały się domem i dziećmi i rzadko pokazywały się same na ulicy. Od końca lat sześćdziesiątych Stany Zjednoczone i za nimi cały świat zaczęły przeżywać szok kulturowy. Nastało lato miłości, kobiety poruszały się same autostopem, były niezależne finansowo, rodzina i dzieci przestały być dla nich priorytetem. Wielu względnie normalnych mężczyzn do tej pory nie może się z tą sytuacją pogodzić, co dopiero zwyrodnialcy, którzy patologicznie nienawidzą kobiet i uważają je za przedmioty. Kobietobójstwo po zerwanym związku to jeszcze plaga naszych czasów i często popełniane jest przez mężczyzn uznanych za wartościowych członków społeczeństwa. Pisząc o tych sprawach mam nadzieję skłonić Czytelników do głębszej refleksji.

 

 

 

Jak to jest w faktami i fikcją literacką. Jakie są proporcje w opowiadaniach?

 

Dla mnie najważniejsze są fakty. Trzeba pamiętać, że true crime opowiada o prawdziwych tragediach prawdziwych ludzi. Jest to bardzo delikatny, wrażliwy i bolesny temat. Zbieram więc fakty, zakopuję się w aktach i raportach, staram się dotrzeć do śledczych, którzy uczestniczyli w opisywanych zdarzeniach i chcą podzielić się doświadczeniami, do dziennikarzy, którzy je wcześniej opowiedzieli. Szukam relacji z pierwszej ręki tam, gdzie jest to możliwe. Staram się, aby moje opowiadania bardziej przypominały reportaże niż opowieść fabularną. Nie zawsze się udaje, zdarza się, że ktoś ze mną rozmawia, ale „off the record” i, aby ująć w historii to co mi powiedział, muszę wykreować całkowicie zmyśloną postać czy sytuację, ale jest to tylko zabieg literacki, by móc opowiedzieć jak pewne sprawy wyglądały z określonego punku widzenia. Moją ambicją jest, aby Czytelnik dostał do rąk najlepiej udokumentowaną historię, choć krótką, gdzie fikcji jest tak mało jak to tylko możliwe.

 

Jak Pani wspomina pierwszy tom?

 

To były ogromne emocje. Właśnie byłam na „etapie” BTK, kiedy przyszła propozycja od Oficynki i wiedziałam, że to właśnie jego historia, będzie pierwszą, o której napiszę. Źródeł była ogromna ilość, za to ilość stron, które miałam do dyspozycji zdecydowanie ograniczona. Musiałam się zdecydować na bardzo okrojoną wersję i postanowiłam skoncentrować się na osobowości mordercy i pierwszej zbrodni. Sam BTK zostawił ogromną kopalnię materiału, pisał pamiętniki, rysował, fotografował się w sadomasochistycznych aktach autoerotycznych, prowadził jednostronną korespondencję z prasą i organami ścigania. Raportów było też dość sporo. Generalnie jestem zadowolona z decyzji, którą podjęłam. Będę szczęśliwa, jeśli Czytelnicy po przeczytaniu mojego opowiadania zainteresują się bliżej Kenem Landwehrem, jego Łowcami Duchów i jak toczyło się śledztwo w sprawie BTK i sięgną po inne publikacje traktujące ten temat.

 

„Sznur. Krwawe namiętności” jest zbiorem poprzednich opowiadań wydanych w wersji elektronicznej. Skąd taki pomysł? 

 

Jest to zbiór wcześniej wydanych opowiadań, ale w wersji papierowej. Była to decyzja Oficynki, ale myślę, że wydawanie książek w wersji elektronicznej to wyjście naprzeciw oczekiwaniom młodszych pokoleń, które noszą całe swoje życie w kieszeni w postaci smartfona. Abonamenty na audiobooki w serwisach streamingowych to coraz powszechniejszy sposób korzystania z propozycji wydawniczych, czy się to komuś podoba czy nie i słuszną rzeczą jest się do niego dostosować, chroniąc jednak prawa twórców. Jestem szczęśliwa, że od 28 czerwca tego roku autorzy zaczną wreszcie otrzymywać tantiemy od swojej twórczości również z audiobooków.
Wydania papierowe przechodzą swoistą ewolucję, powoli przekształcają się w małe dzieła sztuki, w przedmioty które trzyma się na półce ze względów estetycznych i sentymentalnych. Wydawnictwa inwestują coraz więcej w szatę graficzną tworząc prawdziwe arcydzieła. Jak to drzewiej bywało, kiedy posiadanie biblioteki było symbolem bogactwa i wykształcenia, tak i w naszych czasach pięknie wydane książki wzbogacają designerskie wnętrza. Uważam tę ewolucję, czy jak ktoś woli, powrót do przeszłości drukowanych wolumenów za coś pozytywnego. Ja sama używam czytnika, kiedy jestem na zewnątrz i w podróży, ale w domu wolę przewracać kartki. Technologia i tradycja mogą współistnieć zupełnie bezkonfliktowo uzupełniając się na wzajem.

 

Czy coś się zmieniło w Pani podejściu do tej serii na przestrzeni tych czterech tomów?

 

Szczerze mówiąc nie umiem jeszcze odpowiedzieć na to pytanie.  Może nie upłynęło jeszcze tak wiele czasu, by móc nabrać potrzebnego dystansu i wyciągnąć wnioski. Każda historia jest inna i co za tym idzie wymaga indywidualnego podejścia..

 

 

 

 

Czy pisanie o takich zbrodniarzach może zachęcić innych do działania, wyzwolić ich skrywane żądze, aktywować faktor X? Albo czy nie sprawi, że ludzie trochę zobojętnieją na tego typu zdarzenia, bo jeśli wszędzie jest dużo takich informacji to stają się one częścią codzienności, która już nie dziwi. Widzi tu Pani jakąś zależność?


    Odpowiedzialność twórców za działania sprawców wszelkiego rodzaju zbrodni to temat który wciąż wzbudza kontrowersje i odpowiedź może być długa, ale postaram się streścić. 
„I know these things happen” (Ja wiem, że te rzeczy się zdarzają), powiedział mi emerytowany szeryf Ken Katsaris, człowiek, za którego sprawą seryjny morderca Ted Bundy skończył na krześle elektrycznym, w odpowiedzi na pytanie czy zło, z którym zetknął się podczas swojej pracy nie zrobiło z niego zgorzkniałego cynika. Pierwsze udokumentowane przez antropologów morderstwo datuje się na pół miliona lat temu. Zawarliśmy od tego czasu niezliczoną ilość paktów społecznych, których na szczęście większość rodzaju ludzkiego przestrzega. Ale „te rzeczy” wciąż się zdarzają. W specjalistycznej literaturze dotyczącej seryjnych morderców, bezpośredni motyw ich ataku nazywa się stressor albo trigger. Może to być jakiekolwiek wydarzenie czy emocja w życiu socjopaty, który już od jakiegoś czasu rozwija fantazje na temat uczynienia krzywdy innym osobom. Stressorem może stać się utrata pracy, rozwód, strona w magazynie porno, moje opowiadanie, artykuł w gazecie, utwór w radiu, przegrana lub wygrana wybranej partii politycznej czy drużyny sportowej, burza, nów czy pełnia księżyca. Cokolwiek. Pamiętam, kiedy oskarżano Marilyna Mansona o to, że swoją muzyką zainspirował masakrę w liceum w Columbine. Zapytany co powiedziałby młodocianym sprawcom strzelaniny, muzyk odpowiedział: „Nic. Ja bym po prostu zaczął słuchać tego co mogliby mieć do powiedzenia zanim wydarzyła się tragedia.” Brzmi banalnie, ale Marilyn Manson ma rację. Patologie nie rodzą się z dnia na dzień. Potrzeba czasu, aby przejść od fantazji do czynów. Wielu seryjnych morderców, którzy zdecydowali się rozmawiać na temat swojej kondycji, między innymi Ted Bundy, opowiadało, że byli świadomi, iż dzieje się z nimi coś złego i chcieli szukać pomocy, ale nie wiedzieli jak. Obawiali się, że jeśli opowiedzą o swoich fantazjach zostaną natychmiast napiętnowani i odsunięci od społeczeństwa. 
Robert John Bardo, zabójca aktorki Rebeki Shaeffer, na punkcie której miał obsesję powiedział w sądzie, że do działania popchnął go utwór zespołu U2 zatytułowany „Exit”. Uprawiał jednak stalking przez lata w stosunku do nieszczęśliwej kobiety wynajmując nawet prywatnego detektywa. Jego iluzja na temat wspólnego życia z aktorką rozwiała się, kiedy zobaczył ją w odważnej scenie filmowej, która jego zdaniem odebrała jej niewinność sprawiając, że stała się jeszcze jedną „dziwką Hollywoodu”. Zespół U2 wydał oświadczenie, w którym przyjął pozycję, że nie czuje się odpowiedzialny za to jak szaleńcy interpretują jego muzykę i nie ma zamiaru się cenzurować. Alex Delarge z Mechanicznej Pomarańczy używał IX Symfonii Beethovena jako ścieżki dźwiękowej do swoich aktów ultraprzemocy. Adolf Hitler wierzył, że zrozumiał filozofię Fryderyka Nietsche i wprowadza ją w życie. Podobnych przykładów w historii jest wiele i winę zawsze ponosi sam sprawca i jego chora wyobraźnia. W żadnym wypadku jego ofiary, autorzy piosenek, tekstów, dzieł sztuki czy twórcy filozofii.
 Używając terminologii BTK, faktor X nie sprawia, że przyszły zabójca staje się bezwolny. Jest to bez żadnych wątpliwości jakiś wewnętrzny przymus, którego dokładnie nie zrozumie nikt, kto w takiej fantazji nie żyje, ale sprawca posiada ciągle wolną wolę. John Douglas, współzałożyciel BSU (Jednostki Studiów Behawiorystycznych) w FBI i jeden z pierwszych śledczych na świecie, który zaczął zajmować się tematyką seryjności w przestępstwach napisał (w wolnym tłumaczeniu): „Jeszcze nie widziałem seryjnego, który zaatakowałby w obecności umundurowanego policjanta. To oznacza, że doskonale wiedzą co robią, jest to świadoma decyzja i są w stanie odróżnić dobro od zła.” Zrzucanie winy na literaturę, sztukę, muzykę czy pornografię to tylko próba usprawiedliwienia ich impulsów. 
    Możliwe, że w pewnym stopniu jesteśmy uodpornieni na przemoc. Ale to nie dlatego, że stało jej się nagle więcej, ale dlatego, że mamy więcej mediów. Kiedyś oglądało się czy słuchało newsów raz na godzinę. Teraz wystarczy otworzyć telefon i jeśli kliknie się w jakąś sensacyjną informację to przez najbliższe dni i tygodnie trudno jest się uwolnić od podobnych treści. Widzimy je wszędzie. Tak jakby w świecie nie działo się nic innego. To bardzo niebezpieczne i mylące. Mamy wojnę w sercu Europy, zaraz przy granicy Polski, ale jej losy już dawno zeszły z pierwszych stron gazet tak jakbyśmy się do niej przyzwyczaili, zastąpione innymi wiadomościami. Przemoc jest niestety codziennością rodzaju ludzkiego od zarania jego dziejów, ale moim zdaniem, jeśli przestaniemy się na nią złościć, walczyć z nią mimo wszystko, zaczniemy ją gloryfikować i przestaniemy cierpieć i współczuć, to jako gatunek jesteśmy skazani na zagładę. 

 

Znalazłam informację, że włada Pani czterema językami. Jakimi? Jak się ich Pani uczyła? 

 

To prawda. Polski jest moim językiem ojczystym. Mówię biegle po angielsku, włosku i hiszpańsku. Czytam też po francusku, ale mówię z fatalnym akcentem i nigdy nie ogarnęłam pisowni. Angielski oprócz szkoły i prywatnych lekcji jakoś wszedł sam. Internet też na początku był po angielsku, a ja od zawsze byłam tym, kogo teraz określa się mianem „nerd”, więc to również pomogło. Do tej pory jestem zapalonym „gamerem”.
Urodzeni w Polsce mają w ogóle dużo szczęścia, ponieważ w telewizji nie ma u nas dubbingu a w kinach najczęściej są napisy, możemy więc od dziecka osłuchiwać się z brzmieniem języków obcych. 
Włoskiego uczyłam się, ponieważ chciałam czytać w oryginale Dantego, Bocaccio i Umberto Eco. Wyszło nawet lepiej niż myślałam, ponieważ dostałam się we Włoszech na studia. Za to przed przeprowadzką do Hiszpanii zrobiłam sześć miesięcy intensywnego kursu, na miejscu jeszcze trzy miesiące i potem też „jakoś weszło”. Nie jestem jednak ewenementem w rodzinie, wszyscy jesteśmy genetycznie uwarunkowani. Dziadek od strony mamy znał dziewięć języków obcych w tym łacinę i grekę, chiński i japoński. Bycie poliglotką ułatwia ogromnie dostęp do materiałów i dialog z osobami, które uczestniczyły w opisywanych zdarzeniach, ale paradoksalnie przeszkadza w pisaniu, gdzie trzeba skupić się na konstrukcji zdaniowej i myśleniu jednotorowym. 
Uwielbiam języki i fascynuje mnie sposób w jaki słowa łączą się ze sobą i nabierają znaczenia. Interesuję się też lingwistyką stosowaną i lingwistyką kryminalistyczną. Wiedziała Pani, że Unabomber, Theodore Kaczynski, został ujęty właśnie dzięki zastosowaniu w śledztwie tej ostatniej? To naprawdę fascynujące, ponieważ wykazuje, że to jak używamy słów w danym języku jest, w dużym uproszczeniu czymś w rodzaju linii papilarnych i może nas zidentyfikować.

 

To faktycznie bardzo ciekawe. Czy możemy się spodziewać, że kolejny tom będzie właśnie o nim?

 

Theodore Kaczynski to klasyczny piękny umysł, geniusz matematyczny, profesor uniwersytecki, który chciał zmienić świat, ale pogrążył się w szaleństwie i został terrorystą podkładającym bomby. To bardzo smutna historia. Nie wiem, czy zmierzę się właśnie z nim, ale mogę zdradzić, że prace nad kolejnym zbiorem są w toku.

 

Czekamy w takim razie.

Bardzo dziękuję za tę rozmowę.

 

Justyna Szulińska

 

× 10 Polub, jeżeli artykuł Ci się spodobał!

Komentarze

© 2007 - 2024 nakanapie.pl