Dziękuję Domu Wydawniczemu Rebis za egzemplarz książki.
„Trik” Emanuela Bergmanna to kolejna książka, która nie otrzymała ode mnie należytej uwagi. Sięgnęłam po nią z dwóch powodów. Pierwszy był taki, że jest dość cienka i miałam nadzieję, że spędzę z nią góra trzy wieczory, nadganiając trochę czytanie i przezwyciężając te dziwną niemoc do czytania jaka mnie ostatnia dopadła. Drugi powód to były opinie na jej temat. Same dobre. Pierwszy powód może i był dobry, ale nie zadziałał. Co i rusz się rozpraszałam, a w związku z drugim powodem uważam, że „Trik” nie otrzymał ode mnie należytej uwagi. I jak w przypadku poprzedniej książki tak i teraz uważam, że to wielka szkoda.
Powieść Emanuela Bergmanna opowiada o jedenastoletnim chłopcu o imieniu Max, którego rodzice się rozwodzą. Wiadomość wstrząsa nim, a sytuacja przerasta tak bardzo, że zaczyna szukać pomocy. I to pomocy kogoś najbardziej absurdalnego. Prawie dziewięćdziesięcioletniego emerytowanego iluzjonisty żydowskiego pochodzenia, który tuż przed i w trakcie II wojny światowej znany był w Niemczech jako Wielki Zabbatini. Wszystko wskazuje na to, że magik zna tajemne i niezawodne zaklęcie miłości, które może sprawić by rodzice Maxa do siebie wrócili. Chłopiec ucieka więc oknem ze swojej sypialni i znajduje Zabbatiniego w domu starców.
Książka jest napisana z poczuciem humoru, lekko i swobodnie. Humor jest niekiedy dość absurdalny, ale pod płaszczykiem przyjemnej lektury kryją się trudne tematy. Dość powiedzieć, że poznajemy nie tylko sytuację w jakiej znajdował się Max, ale śledzimy także dzieje życia Mojsze zanim stał się Zabbatinim. Jesteśmy przy nim nie tylko podczas jego występów, ale i wtedy kiedy Niemcy odkrywają jego pochodzenie i wysyłają do obozu koncentracyjnego.
Powieść czyta się dość szybo i istotnie parę razy zdarzyło mi się zaśmiać, (zwłaszcza, że Zabbatini jest dość krewkim staruszkiem, wykazującym niezwykłą słabość do młodych, pięknych kobiet), ale tak naprawdę poczułam z nią więź dopiero przy ostatnich stu stronach. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że młodość Mojsze i dramatyczna dla jedenastolatka sytuacja, związana z rozwodem rodziców nie była przejmująca. Ale tak naprawdę chwila, w której Mojsze trafia do obozu a Zabbatini (ponieważ narracja prowadzona jest w książce dwutorowo) podczas magicznego występu staję oko w oko ze swoją przyszłością, poruszyły czułą strunę w moim sercu. (Zwłaszcza, że tak naprawdę to właśnie wtedy zadziałało to wielkie i osławione zaklęcie miłości Zabbatiniego, który chyba nawet nie zdawał sobie sprawy, że zaczarował sam siebie i nie o takie uczucie chodziło. A była to miłość do bliźniego i ratowanie go za wszelką cenę).
Prawdopodobnie nie wszystkim spodoba się pisanie o tak ważnych i bolesnych kwestiach tak lekko jak zrobił to Emanuel Bergmann. Ale czy naprawdę musimy zawsze traktować prawdę poważnie? Wszyscy przecież mamy świadomość tego, co wydarzało się podczas II wojny światowej. Historia Wielkiego Zabbatiniego, opowiedziana z przymrużeniem oka, nie tylko nie odbiera szacunku do sprawy, ale ma szansę trafić do większej ilości serc i umysłów.
To zdecydowanie książka, której powinnam była poświęcić więcej uwagi i żałuję, że przeszkodziła mi w tym ta dziwna niemoc czytelnicza, której nie mogę się pozbyć w zasadzie od kiedy skończyłam czytać „Diunę”, (w listopadzie przeczytałam tylko dwie książki, a to nie jest powód do zadowolenia). Niemniej sympatyzowanie z Mojsze i Maxem sprawiło mi sporą przyjemność i każdemu z Was polecam tę przygodę.