Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś cokolwiek napiszę o tej książce. Nie sądziłam, że odważę się choć spróbować znaleźć odpowiednie słowa i zmierzyć się z tym,
co jest samym bólem, żalem, cierpieniem i niesprawiedliwością. Nie sądziłam, a jednak po upływie ponad roku od przeczytania tej powieści nagle wyłoniła
się ona na powierzchnię mojej świadomości i bardzo głośno domaga się choć paru słów, właśnie dlatego, że jest tak trudna i tak bolesna.
Myślałam, że najsłynniejsza powieść Wasilija Grossmana
„Życie i los"
to jedna z najbardziej wstrząsających książek, jakie kiedykolwiek przeczytałam. Sądziłam tak do momentu, gdy sięgnęłam po wszystko płynie”. Tak poznałam
Iwana Griegoriewicza - skazańca, który po odbyciu wieloletniego wyroku w sowieckich łagrach jest o wiele starszy, niż wskazuje jego wiek, zmęczony, wyniszczony,
pozbawiony większej części swojego życia, swojej historii, praktycznie pozbawiony bliskich, odcięty od świata sprzed wyroku, trochę jakby narodził się
na nowo, ale nie jako czysta kartka, a jako księga od deski do deski zapisana cierpieniem.
Chociaż bohater powoli zaczyna układać sobie życie, znajduje bliską osobę i namiastkę domu, demony przeszłości nigdy nie dadzą mu spokoju choćby z tej prostej
przyczyny, że to nie są tylko jego demony. To nie jest bowiem historia jednego konkretnego człowieka, właściwie, łatwo zapomnieć jego imię, nazwisko, jego
charakterystyczne cechy. Zapamiętuje się z tej książki co innego, zapamiętuje się niezliczoną ilość straszliwych opowieści o ludzkim okrucieństwie, nienawiści,
pogardzie. O tym, co jeden człowiek może zrobić drugiemu człowiekowi, i że właściwie nie istnieje granica, której zło nie mogłoby przekroczyć. Mamy tu
potworne więzienia, bezwzględne obozy, szalonych katów, gorliwych donosicieli, przerażone ofiary, a wielu z tych ludzi, uwikłanych w system, tak trudno
mimo wszystko osądzać. Iwan Griegoriewicz jest tylko jednym z wielu milionów tych, którzy poczuli na sobie tę straszliwą bezwzględność.
Istotną częścią tej powieści jest historia o głodzie na Ukrainie, o ludziach czołgających się do miasta w poszukiwaniu pożywienia, o bezsensownym umieraniu
kobiet, dzieci, mężczyzn, o cynizmie władzy, jej okrucieństwie. Jednym słowem o czasach, gdy ani człowiek jako taki, ani ludzka godność nie znaczyły kompletnie
nic. Zło było wszechobecne, zło dotykało wszystkich, panoszyło się, było bezkarne, a co najgorsze, także zaraźliwe.
Są tu historie, których nie sposób zapomnieć, jak ta o kobiecie, która w jednej chwili była szczęśliwą mężatką i matką, w drugiej znalazła się w pociągu
wiozącym ją gdzieś w stronę gułagu. Tego bólu, tego cierpienia, tego żalu po prostu nie da się zapomnieć, a tym bardziej tej głupiej i naiwnej nadziei,
że los się jeszcze odwróci, że okaże się w końcu, jak wielki popełniono błąd, że z dawnego życia coś jeszcze można uratować. Prawdą jest jak widać słynne
powiedzenie, że nadzieja umiera ostatnia.
Potrafię napisać o tej książce po upływie ponad roku od jej przeczytania. Dopiero teraz, bo w mojej pamięci zachował się ogólny obraz, ogólne wrażenie i
trochę tych najważniejszych, najboleśniejszych szczegółów. Wiele razy próbowałam zmierzyć się z tą pozycją. Wiele razy siadałam przed komputerem i nie
byłam w stanie napisać nic, bo brakowało słów, by oddać odczucia z tej lektury, bo brakowało sił, by jeszcze raz uczciwie do niej wrócić i niejako ponownie
ją przeżyć. Dopiero po upływie tak długiego czasu poczułam się na siłach, żeby to zrobić. Dlatego ta recenzja jest może trochę mniej typowa, mniej szczegółowa.
To coś w rodzaju strumienia świadomości, natłoku myśli, które zmuszają mnie do działania, do pisania o tym, o czym milej i wygodniej byłoby przecież zapomnieć.
Nie wyobrażam sobie nawet, jak trudne i bolesne musiało być dla autora pisanie tej książki. Nie wyobrażam sobie, jak wiele musiał on wiedzieć o sowieckim
systemie i jego okrucieństwach i jak ciężko musiało być mu żyć wciąż w jego wnętrzu. Ta książka zadaje kłam twierdzeniom o tym, jakoby w tamtych czasach
obywatele ZSRR nie mieli świadomości rozgrywającego się zła. Wasilij Grossman miał tę świadomość, miał ją o wiele większą niż my dziś, mimo dostępu do
wielu dokumentów i relacji, mimo tylu napisanych książek. On już wtedy mówił wprost, że Stalin nie był sympatycznym wujkiem, którego oszukali brutalni
podwładni. Wiedział też, że w takich czasach i w takim systemie nic nie jest jednoznacznie złe ani dobre i nikt nie może wiedzieć na pewno, jak by się
w konkretnej sytuacji zachował. Nie wiem właściwie, czy mam polecać tę książkę, bo przecież trudno z rozmysłem proponować komuś, by dobrowolnie się ranił.
A jednak myślę, że jej przeczytanie jest koniecznością dla wszystkich tych, którzy cokolwiek wiedzą, albo chcieliby wiedzieć o tej tematyce. Dla tych,
którzy przeczytali już „Archipelag gułag" i inne pozycje, dla tych, którzy po dziś dzień uważają, że relacje Sołżenicyna i innych mu podobnych są przesadzone,
a ówczesna władza wcale nie była taka zła. Polecam wszystkim, którzy mają odwagę wyprawić się w mrok, a na pewną zachętę i pocieszenie mogę tylko powiedzieć,
że czytelnik jest przecież zawsze bezpieczny. On może się zagłębić w najczarniejsze czeluści, a potem z nich powróci bez szwanku, bohaterowie tej książki
takiej możliwości nie mieli i to był ich największy dramat. Po prostu nie zapomnij czytelniku, zdaje się mówić do nas autor, nie zapomnij i bądź ostrożny
z ferowaniem wyroków, bo nigdy nie możesz być całkowicie pewien, po której stanąłbyś stronie.