"Z jasnego nieba" to piąty tom przygód Aurory Teagarden, bibliotekarki pochodzącej z Lawrenceton pod Atlantą. Sięgając po tę książkę miałem pewne obawy co do tego, czy autorka da jeszcze radę mnie zachwycić swoim pomysłem na kryminał retro. Poprzednie części nie były rewelacyjne, akcja dość kiepsko współgrała z treścią, w której za dużo było nie potrzebnych opisów, które nic do książki nie wnosiły.
Nie spodziewałem się, że po kilku stronach opisujących sielskie życie głównej bohaterki, niespodziewanie do jej ogrodu spada ciało wyrzucone z samolotu. To co robi nasza bohaterka wraz ze swoją koleżanką jest dla mnie kompletnym szokiem i zaskoczeniem. Otóż we dwie zaczynają żartować. Może to być oznaka tego, że Roe całkiem uodporniła się na widok nieboszczyka. Trzeba przyznać, że Harris potrafi zaskoczyć pomysłem na zbrodnię.
Okazuje się, że spadły z nieba denat to Jack Burns, funkcjonariusz, który nie miał zbyt dobrych relacji z Roe, a ona z nim. Od tego momentu zaczyna się całe pasmo dziwnych zdarzeń. Miałem problem, aby powiązać te wydarzenia w jedną, wspólną całość. Zgubiłem trop tak szybko, jak się tylko pojawił.
Okazuje się, że ta książka oprócz akcji ze spadającym denatem nie wiele różni się od pozostałych swoich sióstr. Jest nudna. Jest typową książką, którą można poczytać sobie na plaży. Połowę treści znowu zajmują opisy osób, które Aurora spotyka na swojej drodze i rozmyślania o nich. Tak samo ciała dała postać Angel, która jest ochroniarzem Roe. Sama Aurora sprawia wrażenie jakby byłą po pięćdziesiątce. Autorka się po prostu nie popisała. Jest to piąta część serii. Wszystkie wcześniejsze są tak samo nudne. Zostały mi do przeczytania jeszcze trzy książki z tej serii. Żal będzie, jeżeli będą gorsze od tych, bo na lepsze chyba nie ma co liczyć. Po prostu mi nie podchodzą.