Nie będzie kłamstwem, jeśli napiszę, że Pani Kasia Bonda zjawiła się niegdyś w moim życiu w odpowiednim czasie. Był to czas zmian, (z perspektywy czasu nie takich znowu dużych i strasznych) a ja potrzebowałam zanurzyć się w lekturze i zorganizować swój czas na nowo. Musiałam przestawić się na poranne czytanie. I Pani Bonda mi w tym pomogła. „Pochłaniacza” nomen omen pochłonęłam i odkryłam, że czytanie przed południem jest równie przyjemne co wieczorem. Po „Okularniku” i kolejnych perypetiach Saszy Załuskiej, przyszła kolej na sięgnięcie po serię o Hubercie Meyerze i przyznam, że przepadłam, (zwłaszcza przy świetnej „Florystce”).
Tym bardziej przyjęłam z radością informację o tym, że po latach Pani Kasia zdecydowała się na napisanie kolejnej części serii. Była to dla mnie prawdziwa niespodzianka. Co prawda sięgnęłam po nią trzy miesiące po premierze a Katarzyna Bonda zdołała już popełnić kolejną powieść z Meyerem w roli głównej, niemniej cieszę się, że ta recenzja się tu pojawi.
W czwartej części emerytowany już Hubert zostaje wmanewrowany w pomoc przyjacielowi z policji w wyłganiu się od zarzutu zabójstwa. Szukając przykrywki dla swoich działań, trafia na morderstwo na pięknym zamku w Mosznej, w międzyczasie zmagając się ze zbrodnią natury prywatnej. Jak nietrudno się domyślić, sprawy komplikują się a nawet w pewnym momencie łączą i to nie tylko poprzez osobę sprytnego psychologa śledczego.
Początkowo miałam obawy. Przyznam, że przy „Czerwonym pająku” i „Miłość leczy rany” nieco gubiłam się w fabule, (zwłaszcza przy tej drugiej, która niestety mimo całej mojej miłości do pracy Pani Katarzyny zupełnie nie przypadła mi do gustu). I w „Nikt nie musi wiedzieć” było podobnie. Hubert i jego przyjaciele rozmawiali ze sobą policyjnym żargonem, mówili o sprawach, o których jak mi się wydawało, nie mam pojęcia. Przez pierwsze sto stron myślałam sobie: „Pani Kasiu, nie, nie znowu, tak czekałam na tę książkę i ponowne spotkanie z Hubertem”. Ale po setnej stronie coś kliknęło. Nagle zaczęłam czuć, że faktycznie czytam książkę Katarzyny Bondy i dosłownie serce mi urosło.
Hubert był taki jakim go poznałam. Nic się nie zmienił przez te lata. Lekko zblazowany, ale wciąż przystojny i zwracający na siebie uwagę kobiet. Sarkastyczny i inteligentny. Znajdujący tropy, których czytelnik nigdy by się nie domyślił. Błyskotliwy i lekko nawet bezczelny, bo jeśli chodzi o swoją pracę jest pewien siebie. Trochę też przygaszony i zrezygnowany. Zmagający się z odejściem z pracy, (choć utrzymujący, że jedyne czego chce to urlop przy butelce whisky) oraz życiem, które się rozpadło, (choćby rozwód).
Na kartach powieści, (która jak na Panią Kasię jest dość cienka, bo liczy niecałe 400 stron) pojawia się całe grono pobocznych postaci. Mniej uważny czytelnik może pogubić się w stosie imion. Niemniej każda z nich jest dobrze przedstawiona i co więcej ważna dla fabuły. Umiejętnie podrzucają nam oni fałszywe tropy, mataczą i utrudniają śledztwo, zwłaszcza kiedy dowody wskazują na kogoś jednoznacznie a później następuje BUM i okazuje się, że to ktoś inny. A później znowu BUM i Pani Kasia mówi czytelnikowi: „Ha! Mam cię! Hubert wiedział już wcześniej. Znowu dałaś się zaskoczyć”.
Uwielbiam kryminały, w których sprawcą okazuje się być osoba, która nie wyskakuje nagle i jest postacią, o której niczego wcześniej nie wiedzieliśmy. Lubię być zaskakiwana, ale przez postać, która na kartach książki mi się przewinęła a ja jej nie podejrzewałam. Zwykle przecież bywa tak, że osoba, na którą wskazują dowody nie jest winna. I mimo faktu, że przeczytałam już naprawdę mrowię kryminałów wciąż zdarza mi się zostać zaskoczoną, (a może podświadomie robię to specjalnie, żeby się zdziwić i krzyknąć do książki zdumiona „CO?!”).
Poza początkowym zagubieniem nie mam uwag. Podoba mi się też, że Katarzyna Bonda mimo że pochodzi z Hajnówki tak dobrze w tej serii porusza się po Katowicach. Bywam tam dość często i mogłabym nawet z zamkniętymi oczami wskazać miejsce, w którym znajduje się mieszkanie Huberta. Bawiłam się dobrze i bardzo dziękuję Pani Kasi za ten powrót. Po piątą część sięgnę z prawdziwą przyjemnością.
Gdzieś mignęła mi informacja, że prawa do serii o Meyerze zostały sprzedane i szykuje się ekranizacja. Pamiętam też jak w jednej z facebookowych rozmów Pani Kasia przyznała, że Meyer ma dla niej twarz Marcina Dorocińskiego. I choć ponoć na tę twarz w filmowej wersji nie ma szans, uważam, że to strzał w dziesiątkę. Też zawsze tak wyobrażałam sobie Huberta.