Właściwie nic poza wiekiem (oczywiście XXI wiekiem) z Arturem Marnym mnie nie łączy. Wieku o którym Starsi Panowie śpiewali:
I znaleźliśmy się w wieku trudna rada
że się człowiek przestał dobrze zapowiadać
ale za to z drugiej strony cieszy się
że się również przestał zapowiadać źle.
Marny jest marnym Amerykaninem; marnym Meksykaninem; marnym Włochem; marnym Paryżaninem; bardzo marnym Marokańczykiem; marnym Hindusem i marnym Japończykiem. Za to jest niezłym pisarzem ale przy tym złym gejem. Jest też pechowcem i niestety nie tak zabawnym jak François Perrin (Pierre Richard). Za to mógłby być turbo Polakiem. Potrafi narzekać na wszystko. Jakby trafił kumulację w amerykańskiego lotka. Jakieś setki milionów dolarów, toby żałował, że to jednak nie taki plastikowy samochodzik z płatków. Taki co mu dawno temu matka razem z płatkami zalała na talerzu gorącym mlekiem, przez co się odkształcił. Artur byłby do tego zdolny.
Książkę otrzymałem od wspaniałego Klubu Recenzenta portalu nakanapie.pl i bardzo miłego
wydawnictwa Grupa Wydawnicza Foksal, za co im w tych odosobnionych czasach jestem bardzo wdzięczny i gorąco dziękuję :)
To moje pierwsze spotkanie z literaturą LGBT. I to chyba z takiej wyższej półki, nagroda Pulitzera to nie byle co, ponoć. Ale chyba mamy zupełnie inne gusta, ja i ci co tę nagrodę przyznają.
Oczywiście w różnych pozycjach przewijały się jakieś wątki z L lub G, a czasem nawet B ale były to jakieś tam poboczne kwestie nie mające wpływu na treść. Z filmami już lepiej, mam nawet dwa ulubione, które zawsze z przyjemnością oglądam. "Klatka dla ptaków" (The Birdcage) z Robinem Williamsem i "Priscilla, królowa pustyni" (The Adventures of Priscilla, Queen of the Desert) film genialny i niesamowity. Widziałem je już kilkanaście razy ale nadal mnie śmieszą i zachwycają.
Ta książka jest jednak pierwsza i dla mnie jest...
Jest jak psujące się młode wino. Kwaśny zapach nie napawa optymizmem. Pierwszy łyk jest cierpki, nie wygładzone czasem garbniki ryją głębokie ślady narzekaniem Artura na wszystko. Pogodę, życie z geniuszem, wiek, zaniedbane ciało, rozstanie z geniuszem, towarzystwo, kochanków, wiek, podróże do Meksyku, ubrania (poza jednym garniturem), kochanka, czasy, dzieciństwo, wiek i zaproszenie na ślub. A jednak wysycone słońcem Toskanii winogrona oddają nieco słodyczy jak niespodziewanie zdobyta nagroda literacka choć może bardziej jak pierwszy pocałunek przyszłego kochanka w berlińskim klubie nocnym. Jeszcze nie wyszumiane cząsteczki gazu pozostałe z fermentacji uderzają w górne podniebienie jak iskierki szaleństwa, pierwszych porywów młodości, pierwszej jazdy na wielbłądzie. I dopiero teraz zaczynamy odczuwać pełny bukiet jeszcze nie do końca zgrany. Owoce cytrusowe jak mandarynka nocy spędzonej na arabskiej pustyni, gorzka pomarańcza szczerych słów starego przyjaciela i lekko goryczkowaty grejpfrut samotnych urodzin na stokach Atlasu. W nosie kręcą orientalne przyprawy, wbijają się jak zapomniana igła w stopę lub zęby psa w ulubiony garnitur. I na końcu aromat jaśminu i dzikiej wiśni jak wspomnienie z dzieciństwa. Obraz makiety japońskiego ogrodu zamkniętego w szklanym pudełeczku, a teraz stojący w pełnej krasie tuż za ścianą z drewna tekowego i ryżowego papieru, wystarczy tylko mocniej uderzyć... Niestety na samej końcówce ocet! Ohydny smak skręcający wnętrzności amerykańskim happy endem i tandetnym przepłakanym w noc poślubną romansidłem. Zgroza. Jakby w przypływie szaleństwa, może nie sam mistrz Leonardo, może jakiś zazdrosny uczeń, lub może jakiś opętany fanatyzmem mnich domalował Giocondzie wąsiki à la Dalí, bródkę V i lenonki, no jakiś koszmar.
Tak jakbyśmy od autora dostali tajemniczą szkatułkę z mosiężną korbką z boku. Oryginalne pudełko z intarsjowanego drewna, piękna rzemieślnicza robota mistrzów. Spodziewamy się, że po przekręceniu korbki usłyszymy melodyjkę starej pozytywki. I gdy w końcu zdecydujemy się otworzyć wieczko, maleńka mechaniczna baletnica zatańczy dla nas jezioro łabędzie. Ruch jej, mimo swej automatyczności, jest płynny dzięki sprytnie ukrytym drucikom i przekładniom. Zaś twarz owionie nam, już bardzo ulotny, ale jeszcze wystarczająco wyraźny zapach olejku sandałowego i jaśminu którymi nasączono drewnianą skrzyneczkę. Tymczasem po kilku obrotach korbki, z pudełka wyskakuje nam falliczny pajac, z twarzą Pennywise smarkającą nam w twarz glutami jakiegoś tandetnego romansidła godnego co najwyżej nagrody Harlequina.
Najchętniej, gdybym potrafił robić takie rzeczy, to wyrwałbym z tej książki ostatnie dwie strony i o nich zapomniał, ale nie potrafię. Książkę czytało mi się ciężko. Zupełnie niesygnalizowane retrospekcje zbijały mnie z pantałyku, a i tak trochę się gubiłem w tym na co akurat narzeka nasz bohater. Ale samo zakończenie (bez tych ostatnich okropnych stron i jeszcze niewielkiego kawałka) to majstersztyk od którego nie mogłem się oderwać. Może to syndrom nagrody za przebrnięcie przez pozostałą część powieści, nie wiem, ale mi się podobało. I na koniec ten policzek, niewybaczalne. To moje pierwsze spotkanie z literaturą LGBT i mam nadzieję, że ostatnie.
Nie mogę z czystym sumieniem dać oceny niższej jak 5/10 choć chciałbym. Mogę jedynie polecić osobom interesującym się literaturą LGBT i romansami.