Emilia osiąga sukcesy i w końcu spełnia marzenia. Wszystko układa się wspaniale, ma u boku cudownego mężczyznę, wymarzoną pracę jako modelka i niebawem na świat ma przyjść ich córeczka. Jednak życie nie jest non stop sielanką i oprócz pojawienia się pandemii COVID-19 na głowę przyszłych rodziców spadają kolejne trudności. Z powodu pogarszającego się stanu Emilki zapada decyzja o przerwaniu ciąży w 30 tygodniu. "Skrajny wcześniak" jakim zostaje Julcia, czyli córeczka Emilii, ma na starcie dużo ciężej niż dzieci urodzone o czasie. Problemy z oddychaniem, niska masa urodzeniowa, karmienie przez sondę i co najgorsze brak możliwości przebywania poza inkubatorem. Nie jest lekko, a stan Emilii podczas połogu również nie jest zgodny z oczekiwaniami...
Na starcie dodam, że opowieść, choć oparta na faktach, została delikatnie zmieniona przez autorkę, by nie można było zidentyfikować bliskich pisarki. Natomiast cała walka o dzieciątko jest prawdziwa.
Osobiście nie mogłam się wręcz oderwać od książki. Opis przeżyć przyszłej mamy i strach o stan maluszka był bardzo poruszający. Jednak nie tylko widzimy tę sytuację od strony matki, bo jednocześnie mamy ukazane też to, co odczuwa bezradny ojciec, który z powodu pandemii może wspierać swoje dziewczyny tylko przez telefon. W jego głowie ciągle kotłuje się strach i rozpacz, a jednocześnie czuje, że przecież to on musi być opoką rodziny i nie może uskarżać się na własne samopoczucie, a tym bardziej pozwolić na słabość.
Natomiast Emilka po porodzie przeżywa piekło. Jest w sali sama dookoła słysząc płacz innych dzieci. Nie poznaje własnego ciała i bardzo cierpi z tego powodu, choć jej myśli krążą ciągle przy Julci. Jej cały świat mieści się teraz w istotce, która nie jest większa niż 1200 gramów.
Kochani... przez ponad połowę tej książki płakałam. Choć może nie... raczej ryczałam jak bóbr. Treść dotknęła mnie tak mocno, że nie potrafiłam przejść potem do porządku dziennego. Cały ten strach, smutek i samotność matki, która po porodzie nie może nawet przytulić swojego dziecka, usłyszeć jego płaczu... łzy nawet teraz cisną mi się do oczu. Książka nie jest natomiast przesiąknięta niepokojem i strachem, choć często je czuć, to jednak miłość emanuje z tej historii. Sama nie jestem mamą, ale dotknęło mnie to z całkiem innej strony.
Otóż... jestem pielęgniarką. Wszystko to, co zostało opisane przez panią Martę poznałam wcześniej od strony personelu i dlatego bardzo dotknęło mnie to, co mogłam zobaczyć oczami pacjentki. To jak postrzegana jest tutaj rola, jaką pełni personel medyczny... Dalej jestem wzruszona tym punktem widzenia. Wszystkie sytuacje w szpitalu gdzie zwyczajnie towarzyszymy, wszystkie gesty personelu i każde życzliwe słowo są czasem na wagę złota, a nam czasem ciężko o tym pamiętać. Ta książka przypomniała mi jaką pielęgniarką chcę być i co chcę przynosić ze sobą na oddział - ciepło. Dziękuję za to pani Marto. Dziękuję, że podzieliła się pani swoją historią, bo jest ona piękna. Żadna książka od dłuższego czasu nie poruszyła mnie aż tak mocno.
Jednak to nie wszystko! Autorka nie tylko daje nam poznać swoją historię walki o córeczkę, ale przez wydanie książki pragnie podziękować personelowi, który przeszedł tę drogę razem z nią. Każda sprzedana książka to 1 zł dochodu na rzecz oddziału neonatologicznego w Zielonej Górze.