Dziękuję Wydawnictwu Świat Książki za egzemplarz do recenzji.
„Zaginione dziecko” Emily Gunnis na tyle okładki określone jest jako thriller. Według mnie to przede wszystkim powieść o traumach.
Książka ta to opowieść o trzech pokoleniach kobiet. Akcja centralizuje się na środkowej z nich, Rebbece. To ona 50 lat przed współczesnymi wydarzeniami jest świadkiem śmiertelnego pobicia własnej matki przez ojca, który po całym wydarzeniu się zastrzelił. Tragedia kładzie się cieniem na całym jej życiu, (co raczej nie dziwi, biorąc pod uwagę co przeżyła). Kiedy jest już dorosła, poporodowa trauma rozdziela ją z córką, którą zaczyna wychowywać były mąż i jego nowa żona. Rebbeca uważa, że to słuszne i choć cierpi po rozłące z dzieckiem, nie tłumaczy nikomu niczego i nie opowiada o feralnej nocy z dzieciństwa. To psuje jej relacje z córką i eks partnerem.
Owa córka, Jessie, również rodzi dziewczynkę, a przed porodem (całkiem słusznie) obawia się, że padnie ofiarą takiej samej psychozy co matka. Kiedy ucieka ze szpitala z niemowlęciem, straszne wydarzenia nocy sprzed pół wieku znowu muszą ujrzeć światło dzienne, aby Jessie została szybko odnaleziona.
Nie tylko one jedne mają za sobą trudne chwile. Powieść obejmuje jeszcze wydarzenia sprzed morderstwa, kiedy ojciec Rebbeki wraca z wojny, cierpiąc na syndrom stresu pourazowego a jej matka musi jakoś radzić sobie z jego wybuchami.
Choć książkę czytało mi się dobrze, faktycznie spodziewałam się mocnego thrillera. Tymczasem wydaje mi się, że dostałam raczej psychologiczną obyczajówkę. Sięga czasów drugiej wojny światowej i ukazuje jak okrucieństwo wojny wpływa na życie wielu osób nawet lata po jej zakończeniu. Złe sklasyfikowanie książki skutkuje tym, że miałam wobec niej inne oczekiwania i podejście.
Choć warsztatowi Emily Gunnis nie mogę niczego zarzucić, nie mogę powiedzieć, żebym polubiła kogokolwiek z bohaterów. Rebbeca wzbudziła moje współczucie, ale jej były mąż czy Jessie chyba tylko irytację. Co prawda trudno mi postawić się na ich miejscu i jednoznacznie stwierdzić, jak ja zachowałabym się w stosunku do matki, która prawie zerwała kontakt z dzieckiem dla jego teoretycznego dobra, ale mimo wszystko próbowałam ją jakoś usprawiedliwić. Choć ja jako czytelnik znałam szerszy kontekst niż choćby Jessie.
Powieść zawiera dwa plot twisty, które w sumie nie były bardzo zaskakujące. Tego drugiego co prawda się nie spodziewałam, ale w zasadzie był dość logiczny. I choć powieść ma zaledwie 300 stron porusza wiele zagadnień od PTSD przez depresję poporodową aż do faktu, że choroba psychiczna jeszcze w latach pięćdziesiątych stanowiła podstawę do oddalenia żony przez męża. W zasadzie wg słów Autorki mężczyzna mógł po prostu umieścić w psychiatryku żonę, która mu się znudziła i zawrzeć ponowny związek. Ale czy ktoś stwierdzał prawdziwość jej choroby czy nie, tego niestety już nie wiem. Prawdopodobnie nie, pewnie wystarczyło mieć pieniądze.
Tak czy inaczej, „Zaginionego dziecka” może nie czytałam jednym tchem, ale cieszę się, że się z nią zapoznałam.