Każdego dnia możemy usłyszeć o tym, że zaginął jakiś człowiek. To dość przykra informacja, ale prawda zazwyczaj bywa brutalna i nieprzewidywalna w skutkach. Niektórzy z tych ludzi powracają do domu cali i zdrowi, gdy reszta nie ma już takiego szczęścia. Traumatyczne przeżycia odbijają się na ich psychice, przez co popadają w depresję lub – co gorsza – zaczynają wariować, a w skrajnych przypadkach postanawiają odebrać sobie życie. Zdarza się też tak, że w ogóle nie zostają odnalezieni. To najgorsza z możliwych opcji. Wtedy rodzina nie wie, czego się spodziewać. Czy bliska ich sercu osoba żyje w innym kraju i ma się dobrze? A może brak kontaktu jest równoznaczny z jej śmiercią?
Życie bywa brutalne i ukazuje ono swoje oblicze wszystkim.
Syn wiceszefa policji znika w tajemniczych okolicznościach, a na miejscu domniemanej zbrodni technicy znajdują ślady krwi chłopaka. Wszyscy mają wrażenie, że to będzie jedno z wielu typowych śledztw, jednak z każdą kolejną godziną nie są już tego tak pewni. Złe cienie na tę sprawę rzucają niepochlebna opinia o Ericu McAleerze oraz wiedza na temat mężczyzny, który spotkał się z nim przed jego zaginięciem. Sprawą zajmuje się James Adams – jeden z najlepszych detektywów z wydziału zabójstw w Cleverland. To właśnie on odnajduje niecodzienne znalezisko uświadamiające go w tym, że ta sprawa pomoże mu ukazać swoje umiejętności w tej dziedzinie.
W tym samym czasie młodszy kolega Adamsa – detektyw David Ross – zostaje przydzielony do zbadania zwłok porzuconych w kolejowym magazynie. Każdy element wskazuje na to, że ofiara nie żyje już od kilku miesięcy, ale nikt nie jest w stanie wyjaśnić jej tajemniczego pojawienia się w tych stronach. Podczas sekcji patolog odkrywa szereg toksyn, które składem wskazują na jad pewnego pajęczaka. I to nie byle jakiego.
Obaj panowie wiedzą, że czeka ich długa i żmudna droga do odkrycia wszystkich kart związanych z tymi sprawami. Bezlitośnie przypominają im o tym wskazówki zegara oraz sama myśl, że ktoś wiecznie spogląda na ich ręce. Obserwator siedzi im wiecznie na ogonach i nie pozwala o sobie zapomnieć.
Czy te dwie – pozornie inne sprawy – mają jakieś punkty wspólne? Co takiego James Adams dowiedział się o swoim znalezisku? I dlaczego kapitan Arthur Goldwyn z dnia na dzień zostawia swoich podwładnych i słuch o nim ginie?
W tej chorej grze trzeba mieć oczy dookoła głowy. I nie można ani przez chwilę zwątpić w swoje umiejętności, bo ta drobna nieuwaga może kosztować życie niewinnych osób.
Po dość matematycznych dwóch tygodniach przyszła pora na to, aby odrzucić wszelkie obliczenia i powrócić do właściwego świata, jakim jest literatura. Potrzebowałam czegoś mocnego, co całkowicie odciągnie moje myśli od egzaminu i pozwoli odetchnąć. Mogłam wybrać coś lżejszego, ale potrzebowałam książkowego kopa. Już przed egzaminem planowałam, że po jego napisaniu sięgnę po [Tetragon] Thomasa Arnolda, który już długo grzał miejsce na mojej półce. Czy pozwolił mi on zapomnieć o wszelkich stresach? A może dostarczył mi kolejnych zmartwień?
„Wszystkich nas czeka koniec. Nie wiemy tylko kiedy.”
Już na samym początku książki poczułam ból wszystkich czytelników rozpoczynających dane serie od środka. Towarzyszył mi on przez parę pierwszych rozdziałów, kiedy to dopiero poznawałam głównych bohaterów, przez co nie umiałam skatalogować w swojej głowie kto jest kim. Owszem – znalazłam w tekście podpowiedzi, jednak co rusz musiałam wspomagać się opisem z tylnej okładki. Ten czytelniczy harmider zakłócał mi odbiór czytanego przeze mnie tekstu, lecz z czasem mój umysł zapamiętał istotne informacje rozróżniające każdą z postaci (dzięki czemu bohaterowie nie otrzymywało cudzych danych) i – w końcu – mogłam się zająć najważniejszym, czyli fabułą!
Już sam opis wskazuje na sporą dawkę emocji, ale nie przepuszczałam, że będzie ona tak mocno na mnie oddziaływać. Autor co rusz zaskakiwał mnie swoją pomysłowością. Praktycznie czułam się zespolona z książką, gdzie chłonęłam wszystkie słowa niczym gąbka wodę. Z przerażeniem w oczach i mocno bijącym sercem śledziłam poczynania detektywów, ale nie tylko oni mieli swoje pięć minut. Thomas Arnold zadbał o wielowątkowość swojego thrilleru kryminalnego i – z pomocą wszechwiedzącego narratora – dopuszczał czytelników do świata innych kluczowych postaci. Głównym celem była możliwość ukazania nam odmienności charakterów. I całkowicie mu się udało. Do każdego przypadku trzeba podejść pod psychologicznym kątem, aby dokładniej zrozumieć ich zachowanie. Momentami może być ciężko, ale opłaca nam się nieco pomęczyć, by uzyskać zaskakujący efekt. Jaki? Tego nie mogę wam zdradzić.
Im bardziej zagłębiałam się w [Tetragon], tym pewniejszym krokiem wchodziłam w całą fabułę. W kulminacyjnych momentach nie umiałam oderwać wzroku od tekstu i z zapartym tchem obserwowałam każdą akcję mogącą pomóc w toczącym się śledztwie. Nawet łapałam się na tym, że zaciskam nerwowo pięści, gdy pada strzał czy też wyczuwam w powietrzu mieszankę rdzy i soli towarzyszącą przy upływie krwi. Przyznam jednak, iż w pewnym momencie książka stawała się dla mnie coraz cięższa od przesytu. Chociaż moja ciekawość pożerała wszystkie podawane na tacy informacje, to i tak mam wrażenie, jakby autor próbował dać jak najwięcej z siebie i nieco przekombinował. Oczywiści nie chcę ganić pana Arnolda za kreatywność! Nie śmiałabym! Niektóre wątki naprawdę były potrzebne, jednak niektóre rozwijały się do ogromnych rozmiarów. Wiem, że dzięki temu [Tetragon] jest przesiąknięty tajemnicami wyłaniającymi na każdym kroku, co powoduje lawinę zdarzeń. Pojedyncze zaprzątały głowę, ale razem tworzyły nić powoli ukazującą nam drogę do kłębka. Chociaż parę razy byłam sprytniejsza od detektywów. Możliwe, że moje dedukcje zdarzeń wiążą się z moim zamiłowaniem do niektórych seriali kryminalnych. Ale i tak muszę przyznać, że końcówka całkowicie wcisnęła mnie w fotel i nie mogłam wypowiedzieć ani jednego słowa.
„To nie jest prywatna vendetta, chociaż chwilami każdy z nas marzy, aby temu całemu (...) wsadzić w dupę strzelbę i naciskać spust, dopóki powyżej lufy będą jeszcze flaki.”
Chociaż przez karty [Tetragonu] przewija się wiele postaci, to najbliższy mojemu sercu okazał się detektyw David Ross, który podbił moje serce swoim stylem bycia, gdzie był gotowy zrobić wszystko, aby poszło po jego myśli. Miał w nosie wszelkie zakazy, jednak zgrywanie twardziela od początku do końca wymaga wielu poświęceń, co nieraz było udowodnione. Za to oazą spokoju (a zarazem przeciwieństwem Davida) okazał się jego starszy kolega po fachu, James Adams. Chociaż nie zachwycał wysportowaną sylwetką czy poczuciem humoru to nie można mu odmówić sprytu i zaradności. To bardzo ważne w wykonywanym przez niego zawodzie i bardzo chwalone. Ja sama jestem pod wrażeniem jego umiejętności łączenia faktów. I pomyślcie, że to właśnie tych panów najczęściej ze sobą myliłam. Nie pytajcie jak... Po prostu tylko ja jestem do tego zdolna. Chyba.
Każda osoba przewijająca się przez tę książkę miała swoją określoną rolę i doskonale ją odgrywała. Autor pamiętał, że nikt nie jest idealny, dzięki czemu nie wyczuwałam ani krzty sztuczności bijącej od ich kreacji. Chociaż czasami miałam ochotę uciekać, bo nie lubię przebywać w tłumach, a tutaj momentami czułam się przytłoczona... Ale w kryminale ilość (łączona z jakością) to idealna para pozwalająca zapędzić czytelnika w kozi róg. I ja tam parę razy siedziałam!
„– Interesujesz się sąsiadem – źle. Nie interesujesz się – jeszcze gorzej.
– Pieprzenie!
– Zaczynasz przeklinać... Przebywanie ze mną zdecydowanie ci nie służy.”
Wielu autorów próbuje zamydlić oczy czytelnikowi poprzez grę słów, których sami tak do końca nie rozumieją. Pragną wykazać swoją mądrość, lecz niezbyt im to wychodzi. Thomas Arnold nie musi się bać takiego wyroku. Zręcznie splata proste i dobrze znane wszystkim słowa z tymi nieco trudniejszymi, jednak poprzez treść pozwala zrozumieć ich znaczenie. Także nie mogę przyczepić się do kreacji świata, bo już wcześniej wspominałam o oddaniu temu wszystkiemu rzeczywistego charakteru. Powtórzę jednak pewną kwestię: nadmiar szkodzi. Tak, uderzam tutaj w ten przesyt wątków. Mam nadzieję, że w końcu zostanie to zrównoważone i czytelnik nie będzie czuł się przytłoczony. No i gratuluję umiejętności wykorzystywania niektórych istotnych faktów, o których swego czasu huczały media. Mogę jedynie zdradzić, iż jest to związane z przepięknym księżycem widniejącym na okładce. Nie będę zdradzać, o co z nim dokładnie chodzi, bo zepsułabym wszystkim lekturę.
[Tetragon] udowadnia, że nigdy tak do końca nie poznamy drugiego człowieka. Możemy się łudzić swoją wszechwiedzą, kiedy prawda jest całkowicie inna. Nigdy nie wiadomo, jakie demony ktoś skrywa wewnątrz siebie i kiedy ujrzą one światło dzienne. A niektórzy bardzo dobrze je ujarzmiają...
Podsumowując:
„Cudze chwalicie, swego nie znacie” - tym oto stwierdzeniem mogę podsumować całokształt książki [Tetragon] autorstwa Thomasa Arnolda, która wstrząsnęła mną totalnie i – na pewno – nie pozwoli zbyt szybko o sobie zapomnieć! Jak wcześniej podchodziłam do niej z rezerwą, tak z czystym sercem mogę powiedzieć, iż autor ma smykałkę do kryminałów i udowadnia to na każdym kroku. Kreacja bohaterów, a także przedstawionego na kartach skrawka świata jest dopracowana, gdzie nie prześlizgnie się żaden fałsz psujący tę emocjonalną melodię. Dlatego też nie czekajcie i sięgajcie po tę książkę, ale uprzedzam – warto zapoznać się z pierwszym tomem przygód detektywów, bo możecie wpaść w tę samą pułapkę co ja.