Znowu dałam się zwieść opisowi fabuły. Jestem rozczarowana, znowu. Widziałam wiele pozytywnych opinii tej książki, ale ja nie dołączę do tych zachwyconych czytelników, niestety. Ale zacznijmy od początku.
Główna bohaterka, Violet McMillan, przeniosła się do Nowego Jorku by tu studiować prawo. Niedawno skończyła studia i bezskutecznie poszukuje pracy w nowojorskich kancelariach. Jednak pewnego dnia dzięki przypadkowi i łutowi szczęścia dostaje pozytywną odpowiedź z kancelarii najlepszego prawnika w Nowym Jorku, Olivera Sanclaira. Praca w jego kancelarii to praca marzeń i wielka szansa dla Violet. I tak wygląda ogólny zarys fabuły.
Początek tej książki to była udręka, główna bohaterka irytowała mnie od pierwszych stron, najpierw płacze, że nie może znaleźć pracy, ale jak już ją otrzymuje, to najpierw nie odpowiada jej miejsce, potem oblewa szefa kawą, a drugiego dnia pracy, drugiego, prawie się spóźnia, bo zaspała, tak bardzo zmęczona była pierwszym dniem pracy. Niestety im dalej w las, tym wcale nie jest lepiej. Bohaterka kreowana jest przez autorkę na taką pocieszną sierotkę, roztrzepaną słodką istotę, która non stop pakuje się w niebezpieczne albo żenujące sytuacje, że czułam momentami wstyd i zażenowanie przez zachowanie Violet. Przez całą powieść podkreślane jest to, jak ojciec bohaterki podciął jej skrzydła, a jak ona chce mu udowodnić, że mimo tego potrafi latać i gdy pojawia się okazja by mu to udowodnić, to sprawa w której Violet i jej ojciec stoją po przeciwnych stronach jako prawnicy swoich klientów, nie trafia nawet na salę sądową, tylko załatwiona zostaje polubownie za porozumieniem stron. Pytam się dlaczego?! Gdzie zażarta walka, gdzie ta batalia sądowa między prawnikami, gdzie ukazany kunszt prawniczy i inteligencja głównej bohaterki, które doprowadzają do zwycięstwa... No nie ma, niestety nie jest to serial Prawo Agaty ani Magda M. Zbyt wiele oczekiwałam, jak widać.
Co do męskiego bohatera tej historii, to nie jest on w żadnym calu mroczną postacią, tylko zadufanym w sobie typem, który jest chamem i patrzy na wszystkich z góry z pobłażliwą miną. Mroku nie dodaje mu noszenie ciemnych garniturów ani to, że zachowuje się na okrągło tak jak Grinch w okresie świąt Bożego Narodzenia. Jak zwykle w tego typu powieściach jest on tak przystojny, że wszystkie kobiety na jego widok mdleją, a on ma je głęboko gdzieś, bo jest królem lodu. Jak możecie się domyślić jego lodowate serce rozgrzewać zacznie panna stażystka, czyli Violet.
Akcji w tej książce nie uświadczycie, jedynymi scenami gdy coś się dzieje to te romansowe i to tyle, przez resztę książki można zanudzić się na śmierć czytając jak Violet układa stosy papierów, a Oliver jeździ między sądem a kancelarią. W tle mamy także wątek siostry Sanclaira, Jodie, która ma problem z alkoholem, ale dlaczego, tego autorka nam nie zdradza, może w kontynuacji dowiemy się o niej czegoś więcej i współpracownika Olivera, Jerry'ego, który jest jedynym jasnym punktem tej książki obok przyjaciół Violet, czyli Esme i Dereka. Ich można polubić, bo nie irytują jak para głównych bohaterów, którzy razem przypominają chmurę gradową.
Wiem, że niedługo będzie premiera drugiego tomu, i daję tej serii szansę, być może kontynuacja zaskoczy mnie pozytywnie, tak dla odmiany i polubię jeszcze głównych bohaterów. Ale na razie jestem na nie, niestety. W oczy rzucają się też błędy w tekście, brak liter czy dziwne wyrażenia. W lekturze to nie przeszkadza, ale było tego sporo i też trochę irytowało, szczególnie te zagubione literki.
Za egzemplarz do recenzji dziękuję wydawnictwu Niezwykłemu.