Autor książki Pan Maciej Kaźmierczak zabiera nas początkowo w podróż do stolicy. Nie jest to jednak zwykła wycieczka, ponieważ nie dość, że pogoda nie dopisała i śnieg sypie nam w twarz, to jeszcze zwiedzając okolice Pałacu Kultury i Nauki natykamy się na ludzkie szczątki. A dokładnie potwornie okaleczone ciało mężczyzny wetknięte w lodową bryłę, niczym pięknie stworzona, wystawowa rzeźba, której brakuje wnętrzności. Na miejsce zostaje wezwany główny bohater serii Komisarz Robert Foks, którego możemy poznać już w pierwszym tomie cyklu „Pomsta”. Akcja szybko przenosi się na peron warszawskiego metra, gdzie w koszu na śmieci jakiś bezdomny znajduje lejący się worek z organami. I właśnie tam razem z Panią Elizą Kowalczyk – prokurator o dość osobliwym i ciętym języku, jesteśmy świadkami dość nieformalnej pogawędki, w której wytykają oni sobie nawzajem „komu bardziej sprawa wymyka się z rąk”. Pani prokurator w tym samym czasie bada tematykę zorganizowanej grupy, która niby przypadkowo napada na poszczególne osoby. Zauważa, że sprawa Roberta i badanych przez nią licznych ataków są ze sobą powiązane. Postanawiają działać razem i trafiają na pewien trop (drugi punkt naszej wycieczki) – starej ubojni oddalonej od Warszawy. Dopiero tam przekonują się skąd pochodzi tytułowy skowyt.
Myślę, że hipnotyzująca okładka książki już sama przyciąga nasz wzrok, żeby po nią sięgnąć. Ja osobiście nie odnalazłam się kompletnie podczas tej lektury. Sięgnęłam do niej prawie natychmiast i po pierwszych trzydziestu stronach zrobiłam sobie krótką przerwę sądząc, że styl autora bardziej mnie bawi i zniechęca niż próbuje zaciekawić, usprawiedliwiając to tym, że w dniu dzisiejszym „czytanie mi nie idzie”. Dodam, że było to pierwsze moje spotkanie z Panem Maciejem Kaźmierczakiem. Do kolejnych prób podeszłam optymistyczniej i rzeczywiście było nieco lepiej. Akcja się rozwijała, bohaterowie wpadali na lepsze i gorsze pomysły dotyczące usprawnienia śledztwa, a ja dalej czekałam na moment, w którym dowiem się skąd pochodzi tajemniczy skowyt.
Jednakże niestety z przykrością przyznam, że pomimo braku jakichkolwiek oczekiwań wobec twórczości Pana Macieja już pierwsze spotkanie mnie rozczarowało. Nie zdążyłam polubić bohaterów, ponieważ brakowało opisów żeby byli ”jacyś”. A oni byli poprawnymi pracownikami ze zbyt dużą ilością wolnego czasu, a zbyt małą życia prywatnego, dla których rozwiązanie zagadki sprowadza się do ślęczenia nad aktami i poszukiwania sprawców 24/h. Przy momentach wróżenia z wątroby musiałam zerknąć czy nie pomyliłam przypadkiem książki, którą trzymam w ręce, ponieważ zatrącało to już trochę niedorzecznością. Tak samo po mistycznym spotkaniu w biurze ze świeczkami na stole. Nie czepiam się tego, że na peronie warszawskiego metra nie znajdziemy raczej zbyt wielu osób bezdomnych, ponieważ nie można się tam znaleźć bez przejścia przez bramki z ważnym biletem. Jednak to niuans bez istotnego znaczenia dla całej fabuły. „Skąd dochodzi przerażający okolicznych mieszkańców złowieszczy skowyt?” Naprawdę trzeba z lupą wypatrywać tych „mieszkańców” i ich odniesień do słyszalnego dźwięku.
Pomijając to wszystko, mam nadzieję na kolejne spotkanie z autorem i to, że bardziej się dotrzemy. Jednak wiedząc w jaką wyprawę zabierze mnie Pan Maciek nigdy bym się jej nie podjęła, ponieważ nie lubię pływać, a mam wrażenie, że autor z całą historią trochę jednak popłynął. Szkoda, że w złym kierunku.