Chociaż jestem mieszczuchem i zapewne całe życie spędzę w mieście, skrycie marzy mi się domeczek gdzieś na prowincji. Z gankiem. Ganek, weranda, taras – z czymś tego typu – koniecznie! Niewielka przestrzeń, gdzie można sobie posiedzieć, podumać, pooglądać zachodzące słońce, posłuchać śpiewu ptaków, porozmawiać z kimś, wypić herbatę, poczytać książkę. Ale o jego roli zaczęłam się zastanawiać dopiero dzięki powieści Bradbury’ego.
W przyszłości, w której toczy się akcja „451° Fahrenheita”, ganki zostały zlikwidowane. Ludzie za dużo czasu przesiadywali bezczynnie na werandach, filozofując, rozmyślając, rozmawiając, tocząc poważne dysputy. Z tych samych powodów zlikwidowano także większość ogrodów i parków. Wycofano z produkcji fotele bujane... A może nie „zlikwidowano”, nie „wycofano”, może nikt tego celowo nie zarządził – może te przestrzenie i przedmioty umarły śmiercią naturalną, bo nikt ich nie potrzebował, bo nikt z nich nie korzystał. Zamiast wyjść na spacer lub pobujać się przy kominku, ludzie woleli zagłuszyć pracę mózgu i zatopić tyłki w fotelach przy kolejnym niskich lotów tasiemcu dla coraz bardziej ogłupiałej gawiedzi...
Z tą moją budową domu z ganeczkiem muszę się śpieszyć, bo wizja z powieści Bradbury’ego jest całkiem prawdopodobna i kto wie, czy nie bliższa, niż się może wydawać...
„451° Fahrenheita” rozgrywa się w niezbyt dalekiej przyszłości, kiedy to cywilizacja pozbyła się zbędnego balastu, jakim jest kultura i sztuka – ta wyższa, ambitniejsza, niosąca mądrzejsze treści. Filozofia? Poezja? Teatr? A po co to komu? Obejrzyjmy wspólnie tysiąc osiemset drugi odcinek naszej ulubionej opery mydlanej!
Czy dostrzega ktoś ironię? Dla Bradbury’ego, kiedy pisał tę książkę w 1953 roku, była to przyszłość rodem z science fiction, dla nas – dzisiaj – normalka. Różnica polega na tym, że w powieści ludzie nie tylko dobrowolnie rezygnują z trudniejszych tekstów, ale w ogóle nie mogą posiadać żadnej literatury, bo jest to niezgodne z prawem. „U nas” jeszcze do czegoś takiego nie doszło – na razie mól książkowy jest tylko nieszkodliwym dziwakiem.
Ponieważ w „Fahrenheicie” posiadanie książek podlega karze, utworzono instytucję pilnującą porządku. Nazywani są strażakami, ale nie gaszą pożarów – rozniecają je, podpalając woluminy. Kiedy rozlega się syrena alarmowa, wóz strażacki wyjeżdża w miasto, by puścić z dymem mieszkanie jakiegoś czytającego książki buntownika-degenerata. Jednym ze strażaków jest Guy Montag. Człowiek początkowo tak samo pusty i ograniczony jak całe społeczeństwo, ale powoli zaczynający dostrzegać więcej, od kiedy spotkał dziwną i strasznie dużo mówiącą dziewczynę...
W „451° Fahrenheita” odnajdziemy okropnie pesymistyczną wizję świata. Ale ta powieść to nie tylko obraz ludzkości, która nie widzi potrzeby w obcowaniu z wyższą kulturą, woli 24 godziny na dobę oglądać kolorowe obrazki i zezwala na niszczenie całych wieków myśli ludzkiej. „Fahrenheit” to także powieść o rosnącej między ludźmi przepaści komunikacyjnej. O zerowym kontakcie z drugim człowiekiem. O samotności, wyobcowaniu, niezrozumieniu. O tym, jak mąż wraca po pracy do domu i patrząc na swoją żonę, myśli, że gdyby teraz umarła, to wcale nie zrobiłoby mu się smutno, bo stała się dla niego obcą osobą. To także powieść o naturze człowieka, który w gruncie rzeczy jest po prostu – i przede wszystkim – leniem, i zrobi wszystko, by nie ruszyć ani jedną szarą komórką, jeśli naprawdę nie trzeba. By nie musieć za bardzo myśleć. (Bo to boli.) W dodatku rosnące tempo życia powoduje, że każdemu brakuje czasu, a więc wszystko musi być podane w jak najbardziej zwięzłej postaci. Książki się skraca, robi streszczenia, streszczenia ścieśnia się w bryki. Komu się dzisiaj chce czytać „Ulissesa” Joyce’a z własnej woli? Dzisiaj im tom cieńszy, tym dla niektórych lepszy. Im szybciej się czyta, tym lepiej. Sama często uznaję to za zaletę. Dlatego powieść Bradbury’ego jest tak przerażająco prawdziwa i prawdopodobna. Wszak zastajemy w niej świat w punkcie, do którego nam jeszcze daleko, w stanie, który nie bardzo mieści się nam w głowie (co jak co, ale palenie książek uznane by było za barbarzyństwo i zbrodnię), ale ukazana przez Bradbury’ego droga cywilizacji do takiego stanu jest wręcz identyczna z tym, co możemy zaobserwować w codziennym życiu.
Człowiek XXI wieku widział wszystko. Naprawdę trudno nim poruszyć (chyba że po prostu podejdziesz i nim potrząśniesz). Trudno go zasmucić (chyba że sypniesz mu piaskiem w oczy i zacznie płakać). Trudno zadziwić, sprowokować do myślenia, rozzłościć (chyba że nadepniesz mu na odcisk). Człowiek XXI wieku jest też ślepo zapatrzony w siebie, dumny z osiągnięć ludzkości i z tego, że jest istotą ludzką – właściwie nie da się go zawstydzić (chyba że wyśmiejesz jego rozpięty rozporek w miejscu publicznym). Jeśli zadziałasz na niego bezpośrednio, fizycznie i twarzą w twarz, to owszem, osiągniesz sporo, ale poprzez sztukę? Marne szanse. Trzeba się naprawdę namęczyć, żeby poruszyć tego zblazowanego skurczybyka. Ale udaje się to powieści napisanej w 1953 roku. „451° Fahrenheita” wstrząsa, smuci, zadziwia, złości, prowokuje do myślenia. Sprawia, że duma z ludzkości jest nagle o wiele mniejsza, że widzimy człowieka jako istotę naprawdę marną i żenującą.
Ale chyba najbardziej smuci. Chociaż wydźwięk ma być pozytywny i dawać nadzieję, w głowie zostaje czarny obraz przyszłości. Pozostaje pesymizm. Egoistycznie mogę się pocieszać, że kiedy wizja Bradbury’ego się ziści, mnie już dawno na świecie nie będzie. Ale marne to pocieszenie. Cóż, może inni odczytają ją bardziej optymistycznie.
Mocna literatura.