Wielkimi krokami zbliża się 3 czerwca - dzień premiery najnowszej powieści Katherine Center pt. "To, co bliskie sercu". Zawsze towarzyszy mi szczególna ekscytacja, kiedy sięgam po książkę na długo przed jej premierą, a tym większa tym razem, że było to również moje pierwsze spotkanie z autorką, porównaną w zapowiedziach do Jodi Picoult czy Emily Giffin. Uznałam więc, że ta książka po prostu musi mieć coś w sobie. Dlatego bez wahania odpowiedziałam twierdząco na propozycję otrzymania egzemplarza recenzenckiego (za który dziękuję w tym miejscu wydawnictwu Muza). Tym razem wraz z książką w przesyłce znalazłam gadżet - spersonalizowane dla tej konkretnej powieści opakowanie chusteczek higienicznych, co zasugerowało, że powinnam przygotować się na masę wzruszeń w trakcie lektury.
Od pierwszych stron powieści wyczułam, że porównanie do Picoult jest troszeczkę na wyrost. Co prawda, autorka podejmuje kilka ważnych tematów, ciekawie buduje napięcie oraz rozeznała się w swoim przewodnim motywie, czyli pracy strażaka, ale całokształt dryfuje jednak bardziej w stronę romansu niż takiej typowej powieści obyczajowej, do której przyzwyczaiła nas Jodi. Katherine Center stawia na proste zdania i dużą ilość dialogów, przez co książkę wręcz się pochłania, natomiast ma się też czasem niestety wrażenie pewnej powierzchowności, braku głębi. Powiem, że nawet charakterystyka głównych postaci jest dosyć mało precyzyjna, do tego stopnia, że z opisów nie wyłoniły mi się ich twarze i czytając musiałam uruchomić duże pokłady wyobraźni, by jakoś zwizualizować Cassie i jej kumpli strażaków.
Trzeba natomiast oddać autorce, że od początku do końca, mimo podjęcia bardzo poważnych i trudnych wątków, czuć było z kart powieści wyjątkową lekkość pióra. Dzięki niej, czytanie tej książki nie było męczarnią, a prawdziwą odprężającą rozrywką okraszoną odrobiną wzruszeń i napięcia.
Cassie, główna bohaterka jest młodą kobietą w typowo męskim świecie. W Austin w Teksasie należy do zastępu strażaków i jest naprawdę dobra w tym co robi. Jednak jej życie prywatne jest kompletnie popaprane. Pomimo pozorów normalności, w sercu Cassie jak ciernie tkwią zadry z przeszłości - odejście matki i zdarzenie, którego doświadczyła jako nastolatka, mające podświadomy wpływ na jej kolejne, dorosłe decyzje. I właśnie, gdy kariera zawodowa nabrała rozpędu, a rany zaczęły się goić, przychodzi moment, którego nikt się nie spodziewał. Telefon od dawno nie widzianej matki z prośbą o pomoc oraz uroczystość, która zmienia się w koszmarną jatkę i naraża Cassie na konsekwencje niemal dyscyplinarne. Jedynym sposobem na to, by Cassie postąpiła zgodnie z własnym sumieniem i zachowała wymarzoną pracę jest jej wyjazd do Rockport w Massachussets, by zamieszkać z matką.
Posada strażaka w pobliskim Lillian będzie dla niej prawdziwym wyzwaniem, gdyż od początku wiadomo, że kobieta nie będzie mile widziana w męskim świecie tamtejszej jednostki. Dodatkowo dochodzi do głosu tłumiona przez lata tęsknota za uczuciem, mająca okazję się ziścić w osobie, która stanowczo nie powinna zostać obiektem westchnień dziewczyny.
Historia Cassie to opowieść o zranionionych uczuciach, o potrzebie miłości i przebaczaniu. To także historia o poszukiwaniu akceptacji samego siebie i w oczach innych. Cassie nie jest ostrą, wojującą feministką, tylko wrażliwą i delikatną osobą, z którą życie nie obeszło się łaskawie na starcie, więc otoczyła się pancerzem i przywdziała maskę pewnej siebie chłopczycy. To postać, którą mimo kilku wad, można polubić. Podobnie jak Owena, nowicjusza w straży pożarnej, przezywanego w jednostce Fryckiem. Jedyna osoba, której można zaufać, ale także która może okazać się jedynym zagrożeniem dla kruchego szczęścia, jakie Cassie próbuje dla siebie zbudować.
Może nie wylałam morza łez nad tą lekturą, może nie znalazłam w niej do końca tego, czego oczekiwałam po rekomendacjach, ale zapamiętam ją pozytywnie. Uważam, że osoby z romantyczną naturą powinny ją obowiązkowo przeczytać, a te, które wolą na co dzień mocniejsze wrażenia, znajdą w niej dobrą odskocznię od cięższej tematyki.