Lata 80. Michalina żyje aktorstwem i swoim związkiem z obiecującym pisarzem, Allanem Wysockim. Mimo ogromnego talentu dziewczyna kiepsko wypada na egzaminem dyplomowym, co przekreśla jej szanse na otrzymanie angażu w którymś z warszawskich teatrów. Michalina postanawia zatem wyjechać do małej miejscowości, by tam występować na prowincjonalnej scenie. Jej miłość do Allana staje się coraz bardziej skomplikowana, tym bardziej, że z dala od stolicy poznaje Maćka, który szybko zajmuje ważne miejsce w jej życiu. Młoda kobieta nie potrafi zrezygnować z żadnego z mężczyzn, przez co wikła się w chaotyczną relację, gdzie tylko teatr jest stałym elementem, na którym może polegać.
Wiele osób świadomie unika romansów, nie dostrzegając w typowych historiach miłosnych niczego, co mogłoby na dłużej utrzymać ich zainteresowanie. Rozumiem to; sama po przeczytaniu niezliczonej liczby powieści z tego gatunku zaczęłam go traktować z delikatnym przymrużeniem oka. Autorom romansów dość trudno jest czytelnika zaskoczyć, a przynajmniej zaciekawić na tyle, by nie chciał rozstawać się z bohaterami. Kiedy jednak zapoznawałam się z opisem „Okruchów lustra” pomyślałam sobie, że to będzie coś świeżego. Czasy głębokiego PRL-u w Polsce dość rzadko występują jako tło wydarzeń w literaturze typowo komercyjnej, szczególnie w romansach. Uznałam, że nawet jeśli będzie to dość banalna opowiastka, to jednak zachwycę się światem przedstawionym, być może nawet dowiem się czegoś nowego, skoro urodziłam się już po upadku komunizmu w kraju. Cóż… dowiedziałam się jedynie tyle, że nie powinnam nakręcać własnych oczekiwań względem książki, bo potem czuję się, jakbym rozbiła głowę o szybę. W tym przypadku chyba o to tytułowe lustro.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to bardzo toporny i trudny w odbiorze styl autorki. Miejscami miałam wrażenie, że narracja – prowadzona z perspektywy Michaliny – jest w rzeczywistości jedynie suchą relacją, jakby sprawozdaniem ze szkolnej wycieczki. Sporo istotnych wydarzeń w życiu bohaterki zostało po prostu streszczonych w dwóch zdaniach, więc jako odbiorca nie miałam okazji w nich uczestniczyć. Niestety w wielu miejscach kulała też składnia, pojawiały się powtórzenia, a beznamiętny, pozbawiony emocji dobór środków językowych sprawił, że nie mogłam się wciągnąć w tę historię. I nie zrobiłam tego do samego końca.
Początkowo fabuła książki jako tako trzymała się kupy. Mimo niezbyt przyjemnych doświadczeń z samego czytania, w jakiś sposób czułam się zainteresowana losem Michaliny. Bardzo chciałam zajrzeć za kulisy PRL-owskiego, prowincjonalnego teatru, „przyglądać się” przymiarkom strojów, przygotowaniom do premiery, całemu procesowi aktorskiemu, łącznie z uczeniem się roli. Niestety te opisy były pozbawione jakiegokolwiek klimatu, a już na pewno szczegółów. Nie odnalazłam tak wyczekiwanej atmosfery zakurzonej garderoby, zapachu papieru, na którym zapisano scenariusz ani smaku wypijanego przez aktorów alkoholu w ilościach hurtowych. Musiałam sobie wmówić, że to wszystko rzeczywiście się dzieje, ponieważ sama narracja prezentowała to w wyjątkowo okrojony sposób. Sprawę dodatkowo utrudniał fakt, że książka nie jest podzielona na rozdziały, mamy więc jeden wielki ciąg scenek rodzajowych.
Autorka wolała się skupić na przeżyciach wewnętrznych głównej bohaterki (o której jeszcze za chwilę), zamiast należycie przyłożyć się do budowania świata przedstawionego. Do osadzenia akcji powieści w PRL-u nie wystarczy tylko wspominanie co jakiś czas, że ktoś poszedł do Pewexu, że sąsiadka kupiła owoce na kartki albo stosowanie kulawych wyrażeń w stylu „wtedy nie mieliśmy tego i tego”. Agnieszka Pyzel niestety nie zatroszczyła się o to, by należycie zgłębić temat i tym samym przybliżyć współczesnemu czytelnikowi realia lat 80. Pozwolę sobie nawet zacytować fragment, który odnosi się do upadku komunizmu:
„Aż w końcu w naszym kraju upadł ustrój zwany komuną. Tak po prostu, PZPR się rozwiązała i doczekaliśmy czasów, o których marzył mój ojciec, lecz czekając na nie, złamał sobie życie”.
I to tyle. Dalej jest już tylko zdawkowa relacja o tym, jak to masowo zaczęły otwierać się firmy, a przed Michaliną stanęły nowe aktorskie możliwości. Gdyby komunę rzeczywiście dało się obalić „tak po prostu”, to sądzę, że ten system nie przetrwałby tak długo (utrzymując się zresztą do dziś w niektórych miejscach na świecie).
Jak już wspomniałam, na początku historia wydawała się nawet poukładana, w każdym razie widziałam w tym jakiś ciąg przyczynowo-skutkowy. Niestety w chwili, gdy pękła 100 strona, stało się coś, czego nie jestem w stanie wyjaśnić. Fabuła rozlazła się we wszystkich kierunkach – i żaden z tych kierunków nie miał najmniejszego sensu. Bohaterowie zachowują się jak kilkuletnie dzieci (i to bez obrazy dla maluchów), nowe wątki nie posiadają żadnego wytłumaczenia, na dodatek zostają zwykle zakończone w sposób, który wymyka się wszelkim prawom logiki. Autorka po macoszemu potraktowała nawet taki temat jak poronienie (serio, po jakichś 2 stronach w ogóle zapomnicie, że bohaterka była w jakiejś tam ciąży). To zaczęło mi przypominać odcinki tych wszystkich seriali paradokumentalnych. Czytałam zdecydowanie lepsze fan fiction, kiedy miałam zaledwie 14 lat, a wierzcie mi, że twórczość fanowska bije rekordy, jeśli chodzi o wszelkie absurdy.
Co do głównej bohaterki – gdybym mogła wejść do wnętrza książki i jej przyłożyć, z pewnością bym to zrobiła. Agnieszce Pyzel udało się stworzyć postać tak irytującą, tak pozbawioną jakiegokolwiek charakteru, że w tej chwili nie jestem w stanie sobie przypomnieć, czy ktokolwiek denerwował mnie w równym stopniu. Michalina jest rozhisteryzowana, zmienia zdanie co przysłowiowe 5 minut i prawie żadne z jej działań nie jest podyktowane konkretną motywacją. Wygląda to bardziej tak, jakby w zależności od chwili ktoś ją raził prądem, nakłaniając do zmiany zachowania. Autorka chciała chyba przedstawić bohaterkę na swój sposób tragiczną, nieszczęśliwie zakochaną artystkę, która jedyne spełnienie znajduje, kiedy staje na scenie. Tyle że nawet pasja Michaliny do aktorstwa nie była przekonująca – podobnie zresztą jak przedstawianie szczegółów dotyczących tego zawodu. Agnieszka Pyzel ma związane z tym wykształcenie, tymczasem w książce pojawia się fragment mówiący, że zdjęcia do filmu pełnometrażowego zostały zakończone po mniej więcej miesiącu. Ja tam się nie znam, ale… czy to aby „troszeczkę” nie za szybko?
„Okruchy lustra” to zdecydowanie najgorsza książka przeczytana jak dotąd w tym roku i jednocześnie jedna z najgorszych, na jakie trafiłam w ostatnich latach. Przebrnięcie przez blisko 500 stron wiązało się z silną falą frustracji i zgrzytaniem zębów. Żałuję, bo koncepcja była rewelacyjna i mogła z tego powstać klimatyczna, dramatyczna powieść miłosna, która zafundowałaby wielu czytelnikom przejazd kombajnem po uczuciach. Tymczasem kombajn przejechał chyba po tej powieści, burząc logikę, strukturę fabuły, świat przedstawiony, atmosferę i bohaterów.
rude-pioro.blogspot.com