Od dość dawna nie miałam do czynienia z utworem, który sam z siebie skłoniłby mnie do sięgnięcia po jego lekturę. Mam tu oczywiście na myśli powieści fantastyczne, które zazwyczaj pozostają mi zupełnie obojętne. Taki stan rzeczy utrzymuje się już od kilkunastu lat i jak na razie nie zapowiada się na jakiekolwiek zmiany. Wyjątek stanowią chwile, w których odczuwam chęć odkrywania nowych horyzontów i bez oporu chwytam po kolejne historie, które z całą pewnością moglibyśmy zaliczyć do tego gatunku. Takim właśnie sposobem trafiłam na cykl "Pas Deltory", którego autorką jest ceniona australijska pisarka, Emily Rodda.
Deltora znalazła się pod panowaniem okrutnego Władcy Mroku. Na nic zdały się ostrzeżenia Jarreda, który przeczytawszy historię swojego państwa, domyślił się, że nienoszenie pasa przez kolejnych królów, działało na szkodę wszystkich poddanych. Dobre rady mężczyzny nie zostały jednak wysłuchane i zmuszony on został do opuszczenia dworu, w którym przebywał od najmłodszych lat swojego życia. Kilka lat później powraca do pałacu, aby wesprzeć w potrzebie swojego dawnego przyjaciela. Ma miejscu okazuje się, że wcześniejsze przypuszczenia Jarreda były słuszne. Zmieniające się na przestrzeni lat prawo, miało służyć siłom ciemności do osłabienia władzy w całej Deltory i w efekcie udało im się wykraść legendarny Pas, który od czasów Adina stanowił o niekończącej się sile noszącego go króla. Czy przyjaciołom Endona uda się odzyskać przynależącego do zaginionego przedmiotu kamienie? Jakie przeciwności losu czekają na Lieffa i towarzyszących mu ludzi? Czy uda im się uratować Deltorę przed całkowitą zagładą?
Emily Rodda stworzyła powieść, która mile mnie zaskoczyła. Muszę przyznać, że spodziewałam się po niej czegoś bardziej topornego i nienadające się do czytania przez mój dość ograniczony umysł. Początkowo było nam ze sobą trudno i za żadne skarby świata, nie mogłam wczytać się w otaczający mnie zewsząd tekst. Zapowiadało się zupełnie zwyczajne, a w przeciągu niecałych kilkunastu minut okazało się, że moje początkowe oczekiwania, zostały w pełni zaspokojone. Nie chodzi mi tu oczywiście treść książki, która w pierwszej części nieco mnie rozczarowała, a o sam czas, który przyszło mi spędzić w jej towarzystwie. Australijska pisarka stworzyła całkiem przyjemny świat i to właśnie on tak bardzo mnie oczarował. Już teraz jestem ciekawa efektu, który zostanie osiągnięty wraz z odzyskaniem przez bohaterów wszystkich kamieni, bo już teraz wyobrażam sobie Deltorę jako niezwykle bajeczne państewko, w którym nie zabraknie czasu na zapoznawanie się z kolejnymi fantastycznymi stworzeniami. Nawet teraz jesteśmy świadkami ich istnienia, choć nie zawsze obcujemy z nimi w sprzyjających do tego warunkach.
"Puszcze milczenia" to książka rozpoczynająca całość cyklu i niestety stosunkowo słaba, jeśli chodzi o wydarzenia, które miały w niej miejsce. Jak na mój gust zostały one omówione jedynie po łebkach i z całą pewnością, można byłoby wyciągnąć z nich nieco więcej. Być może wystarczyłoby kilka dodatkowych stron, które pozwoliłyby czytelnikom na lepsze odnalezienie się w sytuacji, bo w chwili obecnej, zakończyła się ona zbyt wcześnie. Oczywiście jest to tylko i wyłącznie moje zdanie, więc z niecierpliwością zabieram się za czytanie "Jeziora łez", które na dobre rozpocznie moją przygodę z tą serią. Jestem strasznie ciekawa swoich odczuć i mam nadzieję, że moja recenzja zachęci Was do spróbowania swoim sił z lekturą tej książki. Nie warto jest ją przekreślać po średnio udanym początku, bo mimo wszystko rozbudziła ona we mnie ciekawość, która jest chyba najważniejsza. Autorka posługuje się fajnym stylem i widać, że ma pomysły na tworzenie kolejnych historii, więc czemu by jej nie zaufać? Czy nie mogłoby nas dopaść chwilowe zapomnienie, które zmieni bieg naszych czytelniczych upodobań? Jestem strasznie ciekawa Waszych odczuć po przeczytaniu tej powieści.
Wydawnictwo Egmont, luty 2012
ISBN: 978-83-237-5347-6
Liczba stron: 276
Ocena: 6/10