Wsi spokojna, wsi wesoła, azylu doskonały. Tym właśnie dla Marty jest Bukowina Tatrzańska. Tak, dobrze widzicie Marty, nie Darii. Nasza bohaterka zmienia imię, kupuje telefon komórkowy (przed jej odsiadką takiego czegoś nie było – wyobrażacie to sobie?) chce stać się incognito dla otoczenia, budować nową siebie bez balastu przeszłości. Sprzedaje odziedziczoną willę i wyrusza na podbój gór, do miejsca które ją złamało i w pełni odmieniło, które pokazało jej, że jak się chce to można.
Daria zakłada pensjonat, swój „Dom na krawędzi”, jak go nazywa w myślach (jak przyznała autorka, jest to miejsce istniejące naprawdę, jej własny „Dom pod Smokami”). Przez pewien czas żyje sobie spokojnie, napawając się pięknem natury leczy swoją pozszywaną duszę, dokonując przy tym naprawdę wielu zmian we własnym światopoglądzie. I myśli, że tak tą swoją pustelnią będzie napawać się bez końca… Do czasu.
W pewnym momencie, w jej życie po raz kolejny wkracza piękna, złotooka Iza – wychowawczyni z więzienia dla kobiet, z którą to główną bohaterkę połączyła wielka przyjaźń. Jak się okazuje zostawia Darii swoją ośmioletnią córkę, tak „na parę dni”, które przeciągają się w lata. W trakcie tego okresu okazuje się, że nasze wyobrażenie o Izie, w żadnym calu nie pokrywa się z tym jaka jest naprawdę – zimna, skoncentrowana na karierze ignorantka… pięknie by się z Edwardem dogadali, nie ma co.
Żeby nie było nudno, do dziecka dochodzi koleżanka z celi, którą Daria dojrzała przez przypadek w wiadomościach (wyobrażacie sobie: złodziejka, która stała się bezdomną na Centralnym oddała znalezione na dworcu grube pieniądze. Czym się kierowała, dowiecie się z powieści). Do tego głęboka przemiana Agaty – z postrachu więzienia w… w bardzo dobrą i potrzebną światu personę. Oby takich więcej. Żeby nie było nudno, do bohaterów pierwszej części dojdą nam jeszcze Antoni (zguba Aleksandry) oraz Paweł, super chirurg, ojciec Antka i bliski przyjaciel… Marty.
Czy da się uciec od przeszłości, w szczególności osobie, która trochę w świecie blasku i poklasku zaistniała? Co z miłością? Czy niemal pięćdziesięcioletnia kobieta ma na nią szansę? Czy może żyć w półprawdzie? Czy będzie dobrą matką dla małej Oli? Czy ocali koleżanki z celi? Jak poradzi sobie z wiecznie nie uchwytną Izą? Czy pogodzi się z matką, którą widziała raz w życiu? I wreszcie: czy doczekamy się szczęśliwego zakończenia?
Choć tutaj konsekwentnie naszym narratorem także jest Daria, to zmienia się forma powieści. Tym razem jest to opasły list do Izy, w którym bohaterka opisuje swoje losy od czasu, gdy wyszła z więzienia do punktu zwrotnego w życiu obydwu kobiet, czyli zakończenia.
Gdy sięgam po kontynuację powieści, która naprawdę mi się podoba, wzbudza ekscytację i motylki w brzuchu większe niż podczas pierwszej miłości, strasznie boję się miażdżącego poczucia rozczarowania. Tak było i tym razem. Bo jak tu się nie bać? „Drzwi do piekła” były lekturą inną, zaskakującą, już samo miejsce akcji ciekawiło. No i ten opis!
Więc co robić w kontynuacji, kiedy wszystko wydaje się być już powiedziane?
Zająć się po trosze rozterkami nas maluczkich, którzy życia więziennego nie zaznaliśmy. Każdemu trudno się odnaleźć w tym „normalnym” świecie, a co dopiero byłym więźniarkom. Liczba mnoga nie jest przypadkowa – aby nie skupiać się za bardzo na głównej postaci, w raz z nią odwiedzamy jej kumpele z celi. Jak pisałam wyżej pojawi się Agata i Celinka, do tego jeszcze Zuzanna oraz epizodycznie Maska. Jeśli sądzicie, że Daria ma ciężko koniecznie poznajcie losy pierwszych trzech z tych kobiet, szczególnie Cela miała kocioł pełen makabry.
Każda z pobocznych bohaterek, tak jak zresztą i w pierwszej części jest postacią pełną życia, wielowymiarową, żywą i godną zapamiętania, nawet jeżeli któraś z nich wzbudza wiele negatywnych emocji – jak na przykład Iza. W każdej też Daria odnajduje pierwiastek dobra, prawdziwego człowieczeństwa i ludzkich uczuć, choć pierwiastek to często za mało, aby móc okazać się bohaterem godnym poklasku.
Również i tutaj nie zawiedziemy się na opisach świata przedstawionego. Choć akcja głównie toczy się w malowniczych górach, na stokach narciarskich, wyprawach na szczyty czy w pensjonacie, to dosyć często jest to urozmaicone podróżami na Mazury. Wstyd się przyznać nigdy tam nie byłam, ale czytając „Dom na krawędzi” czuję się, jakbym nadrobiła tę zaległość.
W tej części autorka rozwija problem, który w poprzedniej delikatnie zaznaczyła. Nie idzie mi tu o życie po więzieniu, znalezienie nowego chłopa czy problem asymilacji w społeczeństwie. To cos dużo większego kalibru. Macierzyństwo. Daria matki w sumie nie znała, pierwszy raz ujrzała ją w wieku czterdziestu czterech lat. Dowiedział się wtedy, że do jej narodzin doszło, gdy jej „mateczka” była czternastolatką… teraz ma dwóch synów i żyje sobie spokojnie. Głównej bohaterce jest żal, że rodzicielka wcześniej nie kwapiła się do odnalezienia swojego dziecka – komu by zresztą nie było? Splot wydarzeń, jej własne przyszywane rodzicielstwo oraz pewien pan, którego imienia już możecie się domyślać, sprawią, że wszystko jeszcze może dojść do ładu. Co widać zresztą po okładce „Domu na krawędzi”, swoją drogą jest całkiem przyjemnej dla oka.
To co najmniej podoba mi się w tej powieści ( w pierwszej części, jakoś nie zwracałam na to uwagi) jest czas, który płynie szybciej niż woda, lepiej chyba porównać go do prędkości światła albo tempa w jakim znika czekolada w moim domu. Pierwszy rozdział czterdzieści cztery lata, trochę dalej czterdzieści osiem, dalej po pięćdziesiątce… uważam, że to lekkie przegięcie, ale do wybaczenia, choć jak na mój gust bohaterka naprawdę za szybko się starzała, tym bardziej, że charakter miała osoby o połowę młodszej od siebie niż jest na końcu powieści.
Zakończenie daje nadzieję na jakąś małą kontynuację, rozpoczęcie nowej serii o zupełnie innej bohaterce, słowem zakończenie w pełni otwarte, żadne tam „żyli długo i szczęśliwie”. Ja po taką kolejną porcyjkę wrażeń z chęcią stanę w kolejce.
Moje obawy, jak widzicie nie zostały spełnione. „Dom na krawędzi” jest na pewno powieścią dużo cieplejszą, spokojniejszą, bardziej „rodzinną”, skupioną na emocjach i próbie dojścia do ładu z tym co nas otacza, w porównaniu do swej poprzedniczki. Nie brakuje tu też śmierci i niezwykłych zakrętasów losu, choć tu o kryminale nie ma już co mówić. Autorce udało się to, co wychodzi nielicznym – kontynuacją nie zniszczyła wrażeń po pierwszej części. Przeciwnie, nadała im nowy charakter, umocniła więź z bohaterami i w moich oczach ugruntowała sobie opinię pisarki dobrej, nawet wszechstronnej, skoro tak dobrze balansuje w dwóch innych światach jedną bohaterką. Szczerze przyznaję, iż „Dom na krawędzi” podobał mi się bardziej niż „Drzwi do piekła”, choć oczywiście bez jedynki nie mogłabym się tak zżyć z bohaterami.
Szkoda tylko, że powieść tę czyta się tak szybko ( ja na każdą cześć poświęciłam po jednym dniu, tak mnie wciągnęła). Jeżeli i wy chcecie poznać losy Darii i jej bliskich nie pozostaje mi nic innego, jak zachęcić was do tego. Raczej nie powinniście żałować, choć do dwójki radzę podejść z innym nastawieniem niż do „Drzwi do piekła”. W końcu druga część ma nam powoli wszystko prostować…