Powieść 'Życie motyli' jest opowieścią o Izydorze Zielińskiej, pięćdziesięciolatce, która rozwiodła się z mężem, straciła kontakt z synem, wciąż nie uporządkowała (nawet po śmierci matki) relacji z matką, a jej plany na budowę domu i udowodnienia synowi i swojemu byłemu, że coś potrafi zakończyły się listami komornika. I w dodatku ma nadwagę, co odczuwa bardzo boleśnie. Postanawia więc wziąć wzór z tych wszystkich bohaterek 'Rozlewisk' i 'Prowincji' i wprowadza się do leciwej ciotki w małym miasteczku, którą postanowiła się opiekować w zamian za lokum.
Już na miejscu okazało się, że nic nie jest jak w serialu. Ciotka dobrze sobie radzi, pracy nie ma, chyba że przy odśnieżaniu, pensjonatu nie założyła ani klubu książki, bo nikt tu się książkami nie interesuje. Jest sklep spożywczy, którego pracownice są zmuszane do chodzenia na msze, miasteczko zaś ożywia się tylko, gdy ktoś umiera. Największym ekscentryzmem jest ulepienie bałwana pod kościołem.
W książce nie dzieje się wiele w sensie takim jak w tych wszystkich książkach o prowincji, ale dzieje się sporo we wnętrzu naszej Izydory. Powieść jest w zasadzie anty-Rozlewiskiem i anty-Prowincją pełną czegoś. Natomiast jest mądrą powieścią o tym, co naprawdę może zmienić nasze życie. A zmienić je może uporanie się z przeszłością. W zasadzie powolne tempo życia Izydory mi odpowiada. To kobieta lubiąca spokój, raczej małe kino niż wielką imprezę, raczej spotkanie z koleżanką niż tłum znajomych, a w dodatku wierzy w ludzi i wciąż szuka romantycznej miłości. Gdy już wyjechała na tę prowincję, to w tym braku tego, do czego przywykła w mieście i widząc niedzwoniący telefon, zmierza się z przeszłością. Wszystko jej przypomina największe zranienia, jakich doświadczyła. Osobiście bardzo jej współczułam, bo Izydora to chyba najbardziej samotna kobieca bohaterka ostatnich lat w literaturze popularnej: w zasadzie jest sama jak palec. Wszyscy tak o sobie mówimy, ale ona naprawdę była sama jak palec. Bo człowiek, który pisze listy sam do siebie, bo nie ma komu opowiedzieć dnia, człowiek, który nie ma ani jednej przyjaciółki, którego życiowy partner od dawna żyje osobnym życiem i nawet na rozmowę o byle czym nie ma szans, którego jedyne dziecko kasuje esemesy, do niego pisane nie czytawszy ich, taki człowiek jest naprawdę samotny. I taka jest Izydora. A mimo wszystko wciąż marzy o tej miłości, o tym, żeby żyć szczęśliwie, żeby coś się wydarzyło.
Z czasem zaczyna godzić się z przeszłością. Zasklepić rany i dopiero wtedy zaczyna coś się dziać.
Książka może rozczarować osoby, które lubią pędzące obyczajówki. Mnie jednak ona zaciekawiła, bo uważam, że przełomy w życiu dokonują się powoli, z trudem, tak jak w tej książce, a te magiczne z pozoru miejsca są mało magiczne. Na prowincji jest jednostajnie i nudno. Tak jak w tej powieści, ale i tu można odnaleźć swoją duszę.