„Nauczyłam się opowiadać sobie bajki. Każdy z nas ma ulubiony pejzaż, jakąś rozkwieconą, rozgrzaną słońcem łąkę, nad nią kolorowe motyle, albo jakąś opowieść pogodną i radosną, która dobrze się kończy. Trzeba ją sobie opowiadać bez przerwy, aż do zaśnięcia, aż stanie się modlitwą.” (str.4)
Tymi słowami rozpoczyna się książka Romy Ligockiej „Róża, obrazy i słowa”, która ukazała się w Wydawnictwie Literackim w 2010 roku.
Autorka ma już na swoim koncie inne książki takie jak „Tylko ja sama”, „Kobieta w podróży” czy „Dziewczynka w czerwonym płaszczyku”, która okazała się bestsellerem. Jest absolwentką krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Była kostiumologiem i scenografem w europejskich teatrach, na planach filmowych i telewizyjnych. Jej malarstwo prezentowano w wielu krajach na całym świecie, a pojedyncze sztuki są w tamtejszych muzeach i prywatnych kolekcjach.
I moją uwagę przykuła okładka z pracą Pani Ligockiej, i zachęciła do lektury. Najpierw przejrzałam wszystkie obrazy zawarte w książce. Z jednej strony nie podobały mi się. Były niedokładne, jakby nieudane, ale z drugiej strony nie mogłam od nich oderwać wzroku. Miałam wrażenie, że w nich też jest zaklęta opowieść.
Jak się okazało coś w tym jest, bo czytając później tekst doszłam do historii z Jonaszem Sternem, nauczycielem rysunku tej wspaniałej kobiety. Pan Stern wypowiedział kiedyś takie słowa:
„-Wiesz Roma, ty nie umiesz rysować. Ale nie próbuj się tego uczyć. Po prostu zostań taka, jak jesteś. Twoje obrazy potrafią mówić.” (str.96)
Uważam, że miał on dużo racji. Z tych obrazów bije tyle emocji, wspomnień i pragnień, których czasami nie da się ubrać w słowa, że och. Są one wymowne, pełne symboli. Według mnie, to w nich autorka zamknęła swoje marzenia.
Roma Ligocka jest świadoma, że w swoich opowieściach, tak do końca nie da jej się uciec od czasów wojny i tamtego okrucieństwa, ale stara się skupić na wspomnieniach rodzinnych, o dziadkach, rodzicach, synu, o ciotce. Każda ta historia jest przejmująca i piękna, często tragiczna. W poetyckich słowach autorki unosiła się wysoko, wręcz ku niebiosom.
Jedną z takich była opowieść zatytułowana „Macierzyństwo”. Wspaniale autorka wytłumaczyła znaczenie słów „zjedz coś”.
„Myślisz o tym, że kiedyś obiecałaś mu piękniejsze życie i to, że go ochronisz przed całym złem. Ale w jakimś momencie przestało to zależeć od ciebie. I odtąd nic od ciebie nie zależy. Więc tylko mówisz: „zjedz coś”, bo cóż innego możesz powiedzieć? I nikt nie rozumie, że są to tylko słowa, które nie znaczą tego, co znaczą. Że to jest kod – język umownych znaków – ponieważ nikt jeszcze nie wymyślił lepszego języka matczynej miłości.” (str.107)
Mogłabym tak bez końca cytować, zachwycać się, wzruszać. Bo to jest wspaniała książka artystki, której życie nie oszczędzało. Została jednak obdarzona niebywałym talentem, który my możemy podziwiać i bardziej zrozumieć czas wojny, czas zwykłych ludzi, ich cierpienia i smutku.
Wszystkim polecam tę książkę, bo naprawdę warto. A na koniec jeszcze jeden piękny fragment:
„Jest jakaś ogromna powściągliwość w ludziach nieśmiałych – oni niczego już udawać nie muszą, są tylko tacy, jacy wszyscy jesteśmy naprawdę – bezbronni i nadzy. Więc myślę sobie, że jeżeli piekło wybrukowane jest krzykiem, próżnością i jazgotem udawaczy, to droga do nieba zarezerwowana być musi dla ludzi nieśmiałych. No bo czy można sobie wyobrazić bezczelnego anioła.” (str.23)