„Telefon zadzwonił.
Odebrałem go.
A potem…
… to skomplikowane.”
Tak zaczyna się druga część cyklu o Matthew Swifcie. Każdy kto czytał część pierwszą już w tym momencie będzie miał uśmieszek na twarzy. A dla tych, którzy nie czytali, a nie wiedzą czy warto nadrabiać zaległości, rekomendacją niech będzie fakt, że ostatnio dziewczyna, której poleciłam w księgarni „Szaleństwo Aniołów” po kilku dniach wróciła zadowolona po część drugą i trzecią ;)
Znacie tę legendę, że jeśli kruki opuszczą londyńską Tower królestwo upadnie? Albo, że źle skończy się zniszczenie Londyńskiego Muru czy Kamienia? A co, jeśli to wszystko wydarzy się jednocześnie? Na domiar złego ktoś morduje Nocnego Burmistrza. A w centrum wydarzeń jest oczywiście Matthew, który po raz kolejny odebrał telefon w złym momencie ;] Czy i tym razem pożyje wystarczająco długo, żeby dowiedzieć się kto lub co zagraża całemu miastu oraz co oznacza dziwne graffiti, które pojawia się w całym mieście? Przekonajcie się sami.
Nie ukrywam, że zakochałam się w tej serii jak tylko trafiła w moje ręce. Dlatego też byłam cała w skowronkach, kiedy zaczęłam czytać tom drugi. I po raz kolejny nie pozostaje mi nic innego jak rozpływać się nad talentem autorki. Londyn, który widzimy jej oczami jest zupełnie inny. Pełen magii, która kryje się w każdym miejskim zakamarku. Griffin dostrzega to, co my na co dzień z premedytacją pomijamy: żebraków, śmieciarzy, strażników ruchu. Jej Londyn jest pełen obcych sobie ludzi, ale jednocześnie wszyscy oni są ze sobą powiązani – w końcu wszyscy są Londyńczykami. Jest pełen legend, mitów i mistycznych stworzeń chroniących miasto, które za jej sprawą ożywają. Życie to magia. Magia to życie. Każde wypowiedziane przez nas słowo, gest nie znika, zostaje gdzieś tam, w przestrzeni i tylko czeka na to, aby o sobie przypomnieć. Takim sposobem rzucone nieopatrznie przekleństwo może spowodować zagładę całego miasta, tylko dlatego, że jesteśmy zbyt zajęci sobą, żeby zacząć zauważać innych. Tych, których mijamy codziennie na ulicy i nie mamy dla nich nawet jednego dobrego słowa czy uśmiechu.
Lubię to w książkach Griffin. Pod całą otoczką Urban fantasy - gdzie czarnoksiężnicy czerpią moc z przewodów czy latarni ulicznej, miasto przepełnione jest magicznymi stworzeniami, które sami tworzymy nawet o tym nie wiedząc – autorka przemyca nam coś więcej. Zauważa i wytyka nam nasze wady, widzi to, czego my nie widzimy. A to wszystko jest zgrabnie zakamuflowane w historii czarnoksiężnika, który pakuje się z jednych kłopotów w drugie. Do tego napisane tak prostym i naturalnym językiem, że ma się wrażenie jakby czytało się bardzo długi list od starego przyjaciela. No i genialne dialogi, pełne sarkastycznych uwag czarnoksiężnika, czyli takie, jakie lubię najbardziej.
Muszę oczywiście wspomnieć też o Matthew. Dawno nie spotkałam w książce tak dobrze stworzonego bohatera. Tym samym Swift trafia bardzo wysoko na listę moich ulubionych książkowych bohaterów i ma szansę wskoczyć nawet na pierwsze miejsce. Ale przecież to oczywiste, że z połączenia martwego czarnoksiężnika i niebieskich elektrycznych aniołów musiało wyjść coś doskonałego ;)
Jeśli mam porównywać tom pierwszy do drugiego, to drugi jest chyba jeszcze lepszy. Może wynika to z tego, że znamy już ten specyficzny świat, wiemy kim jest Swift i możemy od początku skupić się całkowicie na akcji. A może po prostu z książki na książkę autorka pisze coraz lepiej. Faktem jest, że o ile akcja w części pierwszej nie rozwijała się w ekspresowym tempie, to tutaj dla odmiany pędzi jak szalona. Ciągle coś się dzieje, co chwilę odkrywamy razem z Matthew coś nowego. I wcale nie czujemy się przy tym zagubieni. Ja cały czas miałam wrażenie, że stoję gdzieś obok i obserwuję to wszystko z bliska.
Podsumowując – jeśli szukacie świeżego powiewu w Urban fantasy, kochacie miejskie życie i czujecie magię tylko wtedy, kiedy otacza was miasto pełne ludzi – to jest zdecydowanie książka dla Was!