Czytałam jednym tchem. a to trochę dziwne, bo powieści mało się dzieje. Praktycznie, od wydarzenia inicjującego fabułę, ciąg dalszy to 'czekanie na Godota', jeśli ktoś pamięta tę sztukę Becketta. Piękno tej książki leży w sztuce opowiedzenia, w języku, w nastroju, w zaciekawieniu czytelnika i sztuce zatrzymania jego uwagi - mojej uwagi. To wspaniała powieść, której chciałabym nie kończyć.
Autorka, Sarah Moss, to reprezentantka mojego pokolenia. Napisała 5 powieści, z których dwie zostały już przetłumaczone na polski. I pisarstwo tej autorki zamierzam śledzić. Od dłuższego czasu badam drogi rozwoju współczesnej powieści tzw. wybitnej. Badam sobie drogi, którymi ten gatunek zdąża. Jak wiadomo odnośnikiem jest 'Moja walka' i skandynawski nurt powieściowy. Ja uważam, że nie jest to 'jaskółka' powieści przyszłości, ale eksperyment i jednorazowe wydarzenie literackie, które pokazuje problemy, jakie dręczą współczesną Europę. A jak wiadomo literatura wysokich lotów na współczesne problemy odpowiada i je przetwarza w fikcję literacką. Wróćmy więc do 'Mojej walki', która tyle fermentu zrobiła w świecie literackim. Problemem jaki tak ekspiacyjnie wyrzucał z siebie autor była codzienność i wspomnienia osobiste. Nie spodobał mi się sposób, w jaki autor je opowiadał, bo relacja z całego życia jest zaprzeczeniem literatury, ale chodzi o problem jaki dotyka - jak myślę - nie tylko Karla Ove Knausgårda jest właśnie codzienność i wspomnienia osobiste. Jedni pisarze pokazują urywki codzienności, inni mówią o ciemnych stronach człowieka, jeszcze inni o niemożności poznania go kompletnie.
No i wreszcie trafiłam na Sarah Moss. Jest to moja subiektywna ocena, ale wydaje mi się, że pisarka reprezentuje całą generację, moje pokolenie, problemy całego 'europejskiego świata' (brzmi jak absurd, ale tak jest i w sumie tak to zostawię). Bo jest też przecież 'świat nieeNieuropejski', kompletnie inny niż ten, który znamy. Ta książka zajmuje się światem europejskim.
W przepięknej, subtelnie prowadzonej narracji mamy w powieści jedną nowoczesną i kochającą się rodzinę. Jest ojciec, matka i dwie córki. Matka jest lekarzem i zarabia na dom, ojciec prowadzi dom i dla rozrywki prowadzi raz w tygodniu zajęcia na uniwersytecie. Pracuje też nad książką o katedrze w Coventry. Akcję inicjuje wypadek starszej córki, która nagle w szkole na boisku 'zatrzymuje się'. Traci oddech, umiera. Zostaje odratowana, ale lekarze i rodzina muszą przyjrzeć się z dowiedzieć się, czy ich córka nie 'zatrzyma się' ponownie. Rodzice czekają więc na diagnozę. On, Adam, i ona Emma. Każde inaczej przeżywa ten strach o dziecko, ale narracja skupia się na Adamie i na nim. Praktycznie czytelnik otrzymuje studium współczesnego rodzica, który wziął na siebie tradycyjnie przyjętą społeczną rolę żony, matki. to on dba o dom, sprząta, pilnuje dzieci, to on dba o to, żeby było ugotowane i uprane, to od kupuje kremy z filtrem dla rodziny i zdrową żywność dla dzieci. to on prowadzi córkę na basen i na kinderbale.I jest z tym szczęśliwy i spełniony. Lubi to. Czasami tylko musi uważać na to jak inni rodzice na to patrzą. Ale problem widzi w ich stereotypach, a nie w sobie. Bo i tego problemu nie ma.
W tych subtelnych urywkach codzienności odnalazłam jako czytelniczka to, czego nie było w 'Mojej walce', czyli harmonii duchowej. On czuje spójność wewnętrzną. Ten jego bezpieczny świat niszczy wypadek córki. Wytrąca ich to z codzienności i sprawia, że zaczynają się bać. To strach jest głównym bohaterem prawie całej książki, oczekiwanie na tragedię. Mówiąc wprost, na śmierć. W rodzinie pojawił się nagle ojciec Adama, który zaczyna snuć dziewczynkom opowieść o swojej młodości, o pochodzeniu. A jest on uciekinierem z Austrii, Żydem, któremu udało się uciec od Holokaustu. Potem, już w jego młodości w Stanach zahaczył o hippisów i komuny. Potem wrócił do Europy, zapoznał kobietę i został ojcem narratora.
Miałam wrażenie, że ta wplatana opowieść jest czymś w rodzaju kodu genetycznego Europejczyka, że te traumy z przeszłości przodków narratora, a więc wojny i ucieczki, potem dwudziestowieczna rewolucja kulturalna i powrót do ról życiowych, jakie nam stawia życie, a więc ojcostwa i potrzeby wzięcia odpowiedzialności za dom, to te traumy są też traumami nas wszystkich, którzy nosimy w sobie wszystkie tragedie przeszłości. Ale nasze pokolenie, pokolenie autorki, narratora i czytelnika, jest już tych strachów pozbawione. Pod koniec książki narrator mówi o tym, że przez całe pokolenia śmierć dzieci była powszechna, tragedie były powszechne. Dopiero w naszym pokoleniu stało się to osobliwe. Dlatego tak bardzo się tego boimy. Pomimo, że najczęściej do dramatów nie dochodzi, to się boimy. Dopiero gdy zaakceptował w sobie obecność tego strachu, a także to, że nie jest w stanie rospostrzeć płaszcza ochronnego nad rodziną, czyli nad tym, co w życiu najbardziej kocha, uwalnia się od tego, przestaje się bać.
Zaczęłam swoje wywody od 'Godota'. Jak wiemy 'Czekając na Godota' była sztuką egzystencjalną, była głosem pokolenia wojennego. Bohaterowie na Godota się nie doczekali. Ale i nie poprawili swojego życia, które było nędzne. Nasz bohater akceptuje swoje życie i zaczyna zauważać, że jest ono dobre. Nawet jeśli wiele złego może się jeszcze zdarzyć, choćby terroryzm albo niesprawiedliwe posądzenie. Narrator jest tego świadomy. Nawet takie, gdy odwracają się role społeczne, gdy rodzina żony pochodzi z elity, a jego z imigrantów, to jego życie jest spełnione. Narrator w sumie akceptuje siebie w zupełności. To niespotykane we współczesnej literaturze wybitnej, bo zazwyczaj chodzi w niej o niezaakceptowanie siebie i świata.
Podsumowując, to niesamowita lektura. Ani idylliczna, ani traumatyczna. Mało się tu dzieje, a jednocześnie dzieje się dużo. To głos mojego pokolenia, któremu się trafiło żyć w czasach antybiotyków i pokoju, ale które ciągle się czegoś boi. Czy to nie jest trafna diagnoza?