„Mister” to kolejne „wiekopomne” dzieło naszej (a przynajmniej mojej) „ukochanej” autorki powieści „erotycznych” (raczej – idiotycznych i szkodliwych) o niejakim Panu Szarym (czytaj: „50 twarzy Greya” i kolejne części) – niejakiej E.L. James. W nowej książce znów dostajemy ultra przystojnego, niesamowicie seksownego, obłędnego w łóżku (proszę nie krzyczeć, że to spoiler, przecież od pierwszej strony, ba, od tego co możemy wyczytać na okładce, wiadomo, że do tego ta książka dąży), diabelsko bogatego faceta. Różnica? Jest arystokratą z Wielkiej Brytanii i nie jest aż tak chory psychicznie, jak Gray (w sensie – odpada ten fragment z kontrolowaniem ukochanej na każdym kroku, znajdywaniem informacji o niej, śledzeniem, stalkingiem i innymi takimi chorymi rzeczami, którymi nikt by się nie zachwycał, gdyby głównym bohaterem był Janusz z campera). Dodatkowo Maxim Trevelyany przeżywa ogromną tragedię. Jego brat ginie w wypadku samochodowym, a na barki naszego młodego arystokraty spada obowiązek utrzymania dworów i rodowych interesów (nie żeby to robił na kartach powieści. Ma od tego przydupasa Oliviera, który jest w tym „dziele” tylko po to, by autorka nie musiała opisywać skomplikowanych perypetii życia arystokracji). Co do reszty fabuły to czy różni się ona od poprzednich czterech książek tej autorki? Moim zdaniem nie. Wręcz jest taka sama. Znów mamy porwanie, znów mamy zbirów, znów mamy zahukaną laskę (tym razem jednak jest z zagranicy. Z Albanii! No i w przeciwieństwie do Anastazji ma ona jakiś talent, który nie jest umiejętnością ssania prącia od pierwszego razu niczym gwiazda porno. Nasza Alessia Demachi jest wirtuozem pianina i kradnie każdemu serce swoją muzyką) która zakochuje się w bogaczu. A no i kolejny raz są nieprozumienia i rozstania, które tym razem rozwiązują się po jakichś 10 stronach. Czy było tak koszmarnie? Nie wiem. Śnić mi się to po nocach nie będzie, ale dwa dni zbierałam siły by opisać swoje wrażenia. Czytało mi się to naprawdę zadziwiająco szybko, chociaż nie ma co się dziwić, bo pół tekstu można było pominąć. Przejdźmy może jednak do trochę głębszej analizy.
Co było w książce na plus?
- Brak jakiegoś pseudo BDSM. Naprawdę, bałam się, że będzie to zwykła w świecie kalka, a nie zniosłabym ponownego czytania o kontraktach, tańczących boginiach i innych bzdetach. Cieszę się, że Pani James aż tak nie skopiowała swojej poprzedniej książki.
- W miarę znośny język, bez miliarda powtórzeń o rozpadaniu się kawałki. Na moje szczęście-nieszczęście czytałam przez Legimi, więc nie wiem jak wypada oryginał i czy to po prostu nie była dobra robota tłumaczy + jakiegoś ghostwritera.
- Czytało się szybko i łatwo (bo przyjemnie nie było). A no i czcionka była duża. Ale to już zasługa mojego czytnika.
Na minus? No i tu zaczyna się litania.
- Jestem w stanie zrozumieć fenomen tych książek, szczególnie pośród kobiet żyjących samotnie, bądź też w nieszczęśliwych związkach (od razu uwaga – nie jestem psychologiem, psychiatrą, ani socjologiem. To tylko moja delikatna analiza, dygresja – nie uważam się za żadnego specjalistę w tym momencie). No bo kto by tak nie chciał? Jedziesz za granicę do pracy, wchodzisz do mieszkania i bach! Po 2 tygodniach jesteś szczęśliwie zakochana w przystojnym facecie, macie górę kasy (znaczy on ma, a ty możesz z niej dowoli korzystać), wszystkie twoje problemy znikają. Masz świetny seks, miłość, urodę – słowem: wszystko. Tylko, że taki stereotyp jest naprawdę bardzo szkodliwy. Kobiety są wartościowe bez tego. Mogą osiągnąć sukces bez mężczyzny. Być z nim szczęśliwe, nie ze względu na bajońskie sumy na koncie. Naprawdę – chciałabym, żeby moda na te „kopciuszkowe” romanse się zakończyła. Wiem, że tak nie będzie, ale pomarzyć można.
- Jest to kopia Greya. Jak już wcześniej wspomniałam, nie mamy tu BDSM. Ale jest po pierwsze porwanie głównej bohaterki (musi być, w końcu w Greyu też było). Mamy dodatkowo bohatera, który nigdy się nie zakochał, ale przychodzi Anasta… przepraszam - Alessia i już cały świat wywraca się mu do góry nogami, a po tygodniu? No może maksymalnie trzech chce się żenić. Brzmi znajomo? Oczywiście. Bo to samo czytaliśmy poprzednio. Poza tym, strona 255 na 1766 na moim czytniku: „W jaki sposób udało jej się opanować moje myśli w tak krótkim czasie? Nic o niej nie wiem poza tym, że jest zupełnie inna od wszystkich kobiet, jakie dotąd znałem”. Nie powiem, chciałabym się kiedyś tak ekspresowo zakochać, ile to mniej problemów i rozterek życiowych!
- Brak realizmu. Serio, ja wiem, wyobrażenia o arystokratach, to tylko książka, blablablabla. Tylko, że pewne zasady panują, w biznesie rodzinnym odgrywa się pewną rolę. A jak nie zasady, to naprawdę nie wiem jakie szczęście trzeba mieć, żeby w przepastnym Londynie, akurat w jednej sekundzie znaleźć kobietę, wywieźć ją i jednocześnie jeszcze wpaść na jej ukochanego. Nic tylko w totka grać.
- Narracja. Autorka ciągle ją zmienia. Raz mamy pierwszoosobową, raz opowiada nam narrator, a raz mamy wszystko wymieszane i człowiek sam już nie wie o co chodzi.
- No i te dialogi, „myśli” bohaterów. Poniżej pozwolę przytoczyć sobie kilka zapisanych fragmentów, bo inaczej się uduszę. Ale zanim to – Maxim nie jest zbyt lotny. Jego szwagierka też nie. Matka i siostra pojawiają się na chwilę, w sumie nie wiadomo po co. Jego koledzy? Każdy taki sam. Stado papierowych postaci.
„Bezmyślny seks – wiele za nim przemawia. Żadnych zobowiązań i oczekiwań, zero rozczarowań. Muszę tylko zapamiętać ich imiona. Jak się nazywała ta ostatnia? Jojo? Jeanne? Jody? Nieważne. Była jakąś bezimienną dupą, która non stop jęczała w łóżku i poza nim”.
Takimi słowami wita nas to „wybitne dzieło” światowej literatury. I szczerze? Mam ochotę zanucić „ale to już było”. No bo powiedzcie sami? Powyższy cytat nie wydaje się wam znajomy? Oklepany? Kolejne żałosne przedstawienie postaci pt. „Jestem taki zły, mam w dupie konwenanse, ale ze mnie chad” (dla niezaznajomionych z internetową nomenklaturą, za słownikiem miejskim - „Osoba, która ma co najmniej 180cm wzrostu. Jest przeciwieństwem przegrywa. Ma największe powodzenie u dziewczyn, które zalicza na każdej imprezie”). Strasznie irytujące i niepotrzebne. Ja wiem, że ciężko jest stworzyć dobrą postać. Tylko, że sięganie po utarte schematy tego nie zmieni. Ba! Czytelnika wręcz zanudzi. No i mojej sympatii takie słowa nie wzbudzają.
Zanim dam kolejny cytat, pragnę przypomnieć, że bohaterka jest dziewicą, uciekła do Anglii, swojego szefa zna całe kilka dni. Dodatkowo wychowana jest w turbo tradycyjnej i katolickiej rodzinie. Ja mam lekki dysonans poznawczy i coś mi nie gra w tej kreacji postaci, no ale co ja wiem o życiu. Przecież to nic trudnego przełamać lata swojego wychowania i wskoczyć do łóżka facetowi, którego „znasz” od kilku dni. Przy czym „znasz” to też słowa dość na wyrost, bo przecież nawet nie wiesz, kim naprawdę jest. „Chcę go tam też całować. Ta myśl powoduje gdzieś w głębi dziwny, rozkoszny ucisk. Z wahaniem podnosi rękę i wskazującym palcem prowadzi linię od piersi Maxima w dół, pomiędzy mięśniami brzucha aż do pępka”. Takie opisy przewijają się jeszcze niezliczoną ilość razy przez książkę, ale już daruję sobie przepisywanie. Szczerze? Jak dla mnie jest to totalnie bez sensu i marnuje się potencjał na „fajną” książkę. Bo czy nie lepiej by było, żeby stopniowo przełamywała swoje bariery? Żeby powoli została wprowadzona w wszystkie tajniki relacji międzyludzkich? Nie, po co. Walnijmy tekst o jej strasznym wychowaniu, tradycjach, napiszmy ze dwa zdania, kiedy wstydzi się swojego zachowania, a później śmiało – niech galopuje na penisie ku zachodzącemu słońcu.
A no i na sam koniec tak mnie jakoś nachodzi. Mam wrażenie, że autorka wyjątkowo nie lubi blondynek. W książce pojawia się Caroline. Blondwłosa piękność, szwagierka naszego głównego bohatera – Maxima, wdowa po jego niedawno zmarłym bracie Kitcie. I co? No i oczywiście jest zazdrosna i chce naszego brytyjskiego hrabiego tylko dla siebie. Dowód? „Szczere mówiąc, nie miałem pojęcia, że ma wobec mnie zamiary wykraczające poza okazjonalne bzykanko. Cholera. Ona jest zazdrosną. Zazdrosna o Alessię. Ożeż. Mam w głowie mętlik”.
Ciężko mi się dalej rozpisywać, bo każda chwila dłużej z tą książką to starta czasu. Książki nie polecam i naprawdę szkoda marnować na nią swój czas. O ile jeszcze rozumiem, że Grey był czymś „kontrowersyjnym” i zdecydowanie nowym na rynku, to „Mister” to zwykły, oklepany do bólu i stereotypowy romans. Co więcej jestem świecie przekona, że i tak będzie następna część, w końcu nasze gołąbeczki muszą wziąć ślub, mieć dzieci, kolejne porwania, morderstwa, konfrontację z matką pana młodego, etc. etc. Wątpię, że Pani James odpuści taką okazję. W końcu światem rządzi pieniądz.