Znacie to uczucie, kiedy czytając książkę cały czas czekacie aż coś się wreszcie zacznie dziać? Dokładnie to czułam czytając „Miasto poza czasem”. Czekałam i czekałam. Niestety… nie wydarzyło się nic.
„Miasto poza czasem” to w zasadzie dwie odrębne historie. Jedną z nich stanowi osobista, a nawet intymna relacja kilkusetletniego mieszkańca Barcelony. Drugą jest historia Marcosa Solany i Marty Vives – dwojga współczesnych prawników, którzy w pewien bardzo mętny i niezbyt oczywisty sposób odkrywają tajemnicę życia Barcelończyka. Historie te są teoretycznie połączone, praktycznie jednak każda dotyczy czegoś innego i z pełnym powodzeniem mogłaby istnieć oddzielnie. Na dodatek autor stosuje najbardziej irytujący zabieg, jaki tylko można wybrać – dwie tak różne od siebie historie zostały poprzeplatane i rozdziały dotyczące dwóch kompletnie różnych rzeczy następują po sobie z pedantyczną regularnością. Zabieg ten całkowicie psuje (i tak szczątkowe już) napięcie i wpędza czytelnika w monotonny, niezaskakujący niczym rytm.
„Miasto poza czasem” wpisuje się w modne obecnie nurty. Jednym z nich jest wątek wampiryczny (narrator i przy okazji główny bohater jest wykreowaną na potrzeby książki odmianą wampira – urodził się i dorósł, jednak żyje wiecznie i pije krew). Drugi stanowi niesłabnąco rozchwytywany nurt książek o Barcelonie. Miasto to pełni istotny element całości (nazwy barcelońskich ulic i dzielnic często pojawiają się w treści), mogłoby jednak zostać zastąpione jakimkolwiek innym starym miastem bez najmniejszej szkody dla fabuły.
Powieść jest nieznośnie nudna. Nie potrafię nawet powiedzieć o czym dokładnie opowiada, ponieważ (dosłownie i w przenośni) nie mówi o niczym. Nie stanowi jednej, spójnej kompozycji; poznajemy konkretnych ludzi, jednostki, ich małe historie, które nie są ani interesujące, ani – jak prawdopodobnie zakładał autor – poruszające. Pod koniec powieści zlewają się za to w jedną, mało wyrazistą masę. Autor z lubością opisuje też barcelońskie domy publiczne na przestrzeni wieków. Niestety, nawet temat tak interesujący Moriel czyni nieciekawym i niewyobrażalnie ciężkim. Zdarzają się też niedociągnięcia kompozycyjne. Kompletnie niepotrzebna okazała się postać Tego Drugiego, który przedstawiony zostaje jako postać groźna, tajemnicza i – mogłoby się wydawać – kluczowa w całej historii, nagle jednak, w połowie książki słuch o nim ginie.
Jak to zwykle ma miejsce w przypadku literatury o niczym – aspiruje ona do miana filozoficznej. Tak jest i tu. „Miasto poza czasem” pełne jest okropnie długich wywodów na temat czasu, wieczności i natury zła. Problem jednak polega na tym, że nie są one w żadnym stopniu oryginalne. Nie wniosły do powieści nic, co by mnie zainteresowało, zaszokowało, czy przynajmniej zmusiło do refleksji.
Wielkim osobistym rozczarowaniem było dla mnie to, że lektura nie dostarczyła mi żadnej wiedzy historycznej. Od książek, których akcja dzieje się na przestrzeni kilku wieków wymagam, aby ta w nienachalny i przystępny sposób, niby mimochodem, przelała mi do głowy przynajmniej odrobinę historycznej mądrości. Narrator często napomyka jak dobrze znane mu są historyczne wydarzenia, jednak wiedzy tej nie przekazuje. Po wysłuchaniu całej powieści wiem jedynie, że przewinęła się tam jakaś rewolucja i jakaś wojna. Być może historyk, osoba obeznana wcześniej z historią Barcelony z łatwością wyłapałaby te drobiazgi, ja nie potrafię nawet powiedzieć w jakiej mniej więcej epoce działy się wspomniane wyżej wydarzenia.
Na koniec wielki minus za delikatnie antyfeministyczny oddźwięk powieści (nie ma rozdziału, w którym nie zostałoby podkreślone, że – owszem – bardzo mądra i utalentowana Marta ma przy okazji piękne i zgrabne nogi), a także za nazywanie homoseksualisty „pedałem”, bez względu na epokę, w której była wypowiadana owa „opinia”.
To wszystko jednak nie byłoby może aż tak uporczywe, gdyby nie sposób prezentacji treści. Metoda czytania Krzysztofa Wakulińskiego jest dla mnie nie do przyjęcia. W czym tkwi problem? Przede wszystkim lektor za bardzo prezentuje swoje zdolności aktorskie, przez co bardziej niż na treść, zwraca uwagę na swój głos. Rzecz niedopuszczalna w przypadku audiobooków, która nie pozwala samemu zmierzyć się treścią książki, a narzuca lektorską interpretację. Największym problemem Wakulińskiego jest jednak dynamika. Bardzo często zdarza się, że zaczyna on czytać frazę głośno, aby wraz z końcem zdania zamienić głośność swojego głosu w szept tak cichy, że niemal niesłyszalny. Zwiększenie słyszalności używanego do odsłuchania książki urządzenia nie ma przy okazji najmniejszego sensu, ponieważ początek kolejnego zdania znowu przeczytany będzie bardzo głośno. Zdarza się, że lektor (chcąc zapewne wprowadzić nastrój przepełniony grozą i tajemnicą) zaczyna zdanie chrapliwym i syczącym, a przez to niewyraźnym i bardzo nieprzyjemnym dla ucha szeptem. Wówczas mierna jest słyszalność całego fragmentu.
„Miasto poza czasem” mi się nie podobało. Wydaje mi się, że autor chciał upchnąć w niej wszystko „to, co najlepsze”, czyli Barcelonę, wampiry, odrobinę seksu (jakże żenującego w jego wykonaniu) i garść filozoficznej prawdy życiowej. Nie wyszło mu nic godnego uwagi. Mimo sporych oczekiwań dwa główne wątki nie połączyły się w żaden fascynujący i niespodziewany sposób, a mnie pozostał niesmak i poczucie kompletnie zmarnowanego czasu. Ani to thriller ani historyczny. Nie polecam.