XIX wieczna Anglia, dokładniej Londyn. Pracownica królowej i Scotland Yardu, Verz Revenge dochodzi do zdrowia pod czujnym okiem hrabiego Seny von Gorz, by potem w pełni sił zapolować na złoczyńców panoszących się w stolicy.
„Krwawy Romeo” jest kontynuacją „Pożyczonego czasu”, którego nie czytałam. Istnieją kontynuacje książki i ich kontynuacje, których czytanie w odwrotnej kolejności nie sprawia czytelnikowi problemu - ta do nich nie należy. Ciągle czułam się niedoinformowana i zdezorientowana. Zrzucę to więc na nieznajomość tomu pierwszego.
Muszę przyznać, że powieść jest oryginalna. Nie w każdej książce nastolatka jest pracownikiem Scotland Yardu, w dodatku wyjątkowym, a jednocześnie za grosz nie potrafi się bronić. Pewnie dlatego ma do dyspozycji hrabiego-demona będącego jej osobistym ochroniarzem, niańką i może kimś jeszcze… Przyznam, że po przeczytaniu sześćdziesięciu stron nie miałam już sił do Verz i hrabiego. Przez tą część książki mamy okazję obserwować li tylko relacje między głównymi bohaterami i nie jest to czynność „szalenie fascynująca”. Nie poruszyły mnie „ostre” dialogi zapowiadane na okładce, ani filozoficzne rozmyślania Verz. Irytowała mnie zwłaszcza pamiętnikowa konwencja, gdzie Revenge przedstawiała co się zdarzyło, a dopiero potem opowiadała jak do tego doszło. Ten zbieg kategorycznie blokował pojawienie się jakiejkolwiek emocjonalności, ot stało się i już. Kolejne stronice tchnęły trochę życiem, gdyż „wyzdrowiana” już Verz i jej podwładny ruszają na łów. I znów może dlatego, że nie czytałam poprzedniej części, nie bardzo mogłam połapać się kogo właściwie próbują wytropić. Pojawił się Kuba Rozpruwacz, Łowcy i jeszcze kilka organizacji których nie sposób spamiętać. Przyznam szczerze, że do tej pory nie wiem kogo bohaterowie „pokonali”.
Autorka starała się by książka nie była tylko powieścią dla nastolatków, wplotła w nią wątki troszkę metafizyczne z dużą dozą miejsca na domysły i filozofowanie. Może się nie znam, może to nie mój styl literatury, ale o ile po połowie wydarzenia zaczęły wciągać tak „wstawki” miałam ochotę ominąć, moim zdaniem nic nie wnosiły do całości. Ot, sztuka dla sztuki. Co do samego toku wydarzeń, powiem tylko, że przeskoki były zbyt nagłe i mało zrozumiałe, a postępowanie bohaterów czasem nie miały nic wspólnego z logicznością. Sami przyznacie, że mało naturalnie wygląda, gdy cały zespół najlepszych agentów robi w gacie, a w tym samym czasie nastolatka nie potrafiąca sama obronić swojego tyłka przejmuje dowodzenie. Bo tego, że Verz nawet nie próbuje się bronić, gdy ktoś obija jej twarz, nie rozumiem już kompletnie.
Przyczepię się jeszcze języka, Rączka starała się stylizować go na stary, tak by pasował do klimatu. Przyznam, że w większość książki jej to nie wyszło. Słownictwo współczesne przeplata się ze zwrotami czasem na siłę przestarzałymi. Nie oddaje klimatu, tylko irytuje, podobnie jak szyk zdań. Niektóre czytałam kilka razy, by zrozumieć o co chodzi.
Zakończenie fakt było spektakularne, inne, ale hmm… przewidywalne. Ostatnimi czasy mam wrażenie, że autorzy chcąc zakończyć niekonwencjonalnie robią to co Rączka i na dziś dzień jest to już taki trochę standard wśród „nieoczekiwanych” zakończeń.
Książka mnie nie oczarowała. Czytało mi się ciężko i w wielu momentach bez zbytniego zainteresowania. Ale czy odradzam przeczytanie jej? Bynajmniej. Agata Rączka to bardzo młoda autorka. Z tego co udało mi się o niej znaleźć zadebiutowała w wieku lat 13, dziś ma 17. To bardzo mało i odbija się to także w sposobie jej pisania. Niemniej zamierzam śledzić jej kolejne pozycje, być może na naszych oczach z piszącego dziecka wyrośnie na całkiem dobrą autorkę? Czas pokaże, a ja będę obserwować z zainteresowaniem.