Kolejna piękna powieść o Czarnym Lądzie, opowiadająca o autentycznych wydarzeniach. Tym razem autobiografia niezwykłej kobiety, matki i żony, w której życiu zdarzyło się wiele chwil szczęścia oraz całe mnóstwo mniejszych i większych dramatów, dla których scenerią stała się wymarzona Afryka.
Kenię dla Brytyjczyków odkrył hrabia Delamere. Opowiadając o niezwykłej krainie, rozbudził w swoich rodakach chęć jej podboju (to takie w stylu białego człowieka, niby Homo sapiens, a jednak tak mało rozumu...). Wkrótce rozległe równiny i zielone wzgórza, dotąd będące w posiadaniu Matki Natury, obficie zasiedlane przez wszędobylskie nosorożce, słonie czy żyrafy, stały się farmami białych osadników. Pionierzy nie liczyli się z naturą, mało kto z nich dostrzegał piękno i urok tej ziemi, który tkwi między innymi właśnie w obecności potężnych i rzadkich ssaków. Urządzano krwawe polowania, a safari było rzezią dla rozrywki. Kiedy Kuki Gallmann przybywa do Kenii, nosorożec czy słoń są już na granicy wyginięcia...
Kobieta jest z pochodzenia Włoszką, jednak jej marzeniem od zawsze była Afryka, jakby ciągnęła ją tam niewidzialna siła. Jak dowiadujemy się w trakcie lektury, jej babka była medium, i pewne jest, że uduchowiona Kuki odziedziczyła po niej pewne zdolności. Nie wszystkie zdarzenia jesteśmy w stanie wytłumaczyć i nie ma co się oszukiwać, że musi istnieć jakaś siła wyższa, która wszystko planuje i nad wszystkim czuwa, a życie autorki może być na to dowodem, choć nie było usłane różami. Jednak cierpienie nas uszlachetnia i jest również potrzebne, lecz czasem trzeba czasu, by zrozumieć, że los doświadczył nas po coś, w jakimś ważnym celu.
Kuki opisuje to, co sama przeżyła, skupiając się na miłości i stracie, których doświadczyła, ale też na nadziei i walce o zachowanie piękna Afryki i jej przyrody. To ostatnie stało się celem jej życia, powołaniem, które odnalazła po śmierci męża i syna, wiedziała bowiem, że spełni swym zaangażowaniem ich marzenia o Afryce.
Może "Marzyłam o Afryce" nie jest drugim "Pożegnaniem z Afryką", lecz na pewno to fantastyczne świadectwo pamięci o kraju leżącym na niezwykłym kontynencie, który doświadczył wiele zła, ale ma szansę podnieść się z kolan i odzyskać dawny blask, dzięki ludziom, którzy w porę dostrzegli konieczność ochrony tego, co zostało ze spustoszenia, jakie poczynił biały człowiek, tam gdzie dotarł ze swoim plugawym sposobem na życie. Nie można generalizować, że biali szerzą tylko zło, a czarni są wspaniali, bo nie kolor skóry świadczy o człowieku. W każdym tkwi pierwiastek dobra i zła i od nas samych zależy, któremu pozwolimy wziąć górę w naszym charakterze. Trzeba jednak przyznać, że kolonizacja Czarnego Lądu przez Europejczyków to temat, który burzy krew w żyłach na głupotę białych. Autorka zauważa, że ich przybycie nie tylko zagroziło dzikiej i pięknej przyrodzie, ale zmieniło też mentalność rdzennych mieszkańców. Podważono ich zasady wyznawane od lat, narzucając im własne, obce wzorce kulturowe, wyrządzając tym nieodwracalną krzywdę. Pokazano broń, o której istnieniu mogli nie mieć pojęcia jeszcze długie lata, wikłając plemiona w krwawe bratobójcze wojny.
Podsumowując, z książką naprawdę warto się zapoznać, jest esencją Afryki, zapisaną we wspomnieniach odważnej kobiety, której warto podziękować za spisanie tej opowieści, ponieważ jest ona kolejnym wspaniałym świadectwem marzenia, które się spełniło. Koszty, które poniosła, były wysokie, ale w Kuki nie ma goryczy. Jest pogodzenie ze sobą i ze światem i świadomość, że przeżyła życie najlepiej jak potrafiła. Swoją drogą, Afryka to naprawdę kontynent, który przyciąga swoją pierwotną magią i ludzie, którzy ją zrozumieli, tak jak należy ją zrozumieć, odegrali w jej historii bardzo ważną rolę. O jednych słyszy się więcej, o innych mniej, jednak na pewno warto poznać historię Kuki Gallmann, bo jest jedną z tych niezwykłych postaci, mogącą śmiało być wymienianą w jednym szeregu z Karen Blixen, Denysem Finchem-Hattonem czy Beryl Markham.