Dan Brown jest znany na całym świecie. Jego książki wzbudzają liczne kontrowersje, zachwyt i oburzenie. Na pewno też dostarczają mu pokaźnej sumki na koncie i dużo szumu w mediach. W swoich powieściach grzebał już w bibliotece Watykanu i szperał we francuskim Luwrze. Teraz przyszedł czas na aktywne zwiedzenie amerykańskiego Kapitolu.
Roberta Langdona znają już wszędzie: zarówno w wyżej wymienionych miejscach, jak i w domach wiernych czytelników Browna na całym świecie. Tym razem wszechstronnie uzdolniony profesor Harvardu przez telefon jest proszony o wygłoszenie odczytu na prestiżowej imprezie. Mimo niekorzystnych warunków zaproszenia przyjmuje je, bo jest to prośba przyjaciela. Gdy dostaje się do Waszyngtonu, okazuje się, że żadnego odczytu głosił nie będzie, w jednej z sal Kapitolu znajduje się odcięta ręka stylizowana na Dłoń Tajemnic, a nadawcą zaproszenia nie jest asystent słynnego Petera Solomona, który tej nocy zaginał w nieznanych okolicznościach. Porywacz znanego masona kontaktuje się z Langdonem i żąda, by ten odkrył sekret członków wolnomularstwa. Sam udziela mu pewnych wskazówek, ale nie jest w stanie przewidzieć, że wykładowcy na ogonie siądzie CIA. Z każdym rozdziałem profesor poznaje nowych ludzi, który angażują się w jego poszukiwania - pomagając lub przeszkadzając. Jedną z osób z pierwszej grupy jest prześliczna siostra zaginionego przyjaciela - Kathrine Solomon. Zakończenie tej znajomości jest akurat łatwe do przewidzenia, bo z profesora Langdona jest straszny kobieciarz, w dodatku niewierny, o czym można przekonać się w poprzednich powieściach Browna. Tutaj Robert gania po Waszyngtonie, ucieka przed CIA, jeździ taksówką, metrem czy na taśmie w bibliotece, znajduje się w kościele, daje się złapać wysportowanemu mężczyźnie, który ubrany jest w przepaskę na biodrach i tatuaże od stóp do głów, oraz ociera się o śmierć. Jak to zwykle w przypadku tego człowieka bywa, wszystko się komplikuje, historia nabiera morderczego tempa i jest bogata w błyskawiczne zwroty akcji nawet o 180 stopni, a jednak potrafi wyjść ze swoich problemów bez szwanku.
Robert Langdon - moim zdaniem - ma dokładnie wszystkie cechy, jakich potrzebuje bohater literacki, by go nie lubić. Oczytany, wysportowany, z ogromną wiedzą, którą pcha gdzie się da, bojaźliwy jakby mu za to płacili i średnio inteligentny, czemu narrator zaprzecza non stóp. A jednak fakty mówią same za siebie. Langdon pyta, czy Kathrine będzie gotować homary. Czytelnik z początku bierze to za kiepski żart przedłużający nerwowe napięcie, bo jak tu przyrządzać homary, kiedy są śledzeni, przerażeni, zniecierpliwieni i zdesperowani. Jednak erudyta z Harvardu na przeczącą odpowiedź brnie dalej - zapytuje, czy kobieta gotuje makaron. Ręce opadają. Mimo wszystko Langdon bezsprzecznie zasługuje na miano MacGyver. Udaje mu się to, za co się bierze. Ba, potrafi nawet zmartwychwstać!
Po lekturze tej powieści stwierdziłam, że Brown powinien pisać... instrukcje. Tak, ludzie mają problem z czytaniem instrukcji obsługi różnorakich sprzętów, a lekkie pióro i umiejętność utrzymywania napięcia z pewnością przyczyniłyby się do zainteresowania potencjalnych użytkowników dobrodziejstw cywilizacji.
Chyba nie lubię Browna. Bez przerwy raczy czytelnika pseudosensacjami, które ja nauczyłam się już traktować jako nieszkodliwe. Z oceanu informacji, którymi zalewa autor, selekcjonuję te, w które po sprawdzeniu ich w wiarygodnym źródle można ewentualnie uwierzyć. Wiele z takich nowinek po prostu ignoruję.
W Brownie drażni, że przyczepił się do religii. Chyba uważa się za wielkiego znawcę, bo co chwila czytelnik dowiaduje się, że Biblia w tym i tym miejscu kłamie, a papież to już w ogóle jest do niczego, o ile Chrystus faktycznie był Bogiem.
Oprócz tego, na co już zwróciłam uwagę, wołającym o pomstę do nieba jest fakt, że w książce były błędy. Nigdy nie spotkałam się z tak wieloma literówkami w (jakże poczytnej) powieści. Dodatkowo irytujące było "matka pana" zamiast "pana matka" czy po prostu "pańska matka". Okropnie mnie to irytowało.
Książka jest typowo komercyjna. Autor liczył na łatwą sensację, chociaż o tej powieści niewiele się słyszy w porównaniu z innymi. "Zaginiony symbol" wciąga i to jest jedyna jego zaleta. Myślę, że nie warto po niego sięgać, chyba że ma się ochotę na dobry kryminał science-fiction.