Gdy tylko zobaczyłam okładkę książki a do tego przeczytałam jej opis, od razu wiedziałam, że będzie to coś ciekawego. Na temat autorów „Wrót Ahrimana” nie udało mi się znaleźć zbyt dużo informacji, żeby nie powiedzieć: nic. Google stanowczo odmówił współpracy, a wspomagana okładką książki dowiedziałam się tylko, że Thomas „jest specjalistą od transhumanizmu, transgenetyki oraz duchowości”. I tyle. Nie mam w zwyczaju natychmiastowego odrzucania książek nieznanych mi autorów, więc szybko zabrałam się do lektury i zaraz opowiem, co z tego wyszło.
Temat UFO, wypraw na Marsa czy różnego typu mutantów nie wszystkim jest obcy; jedni są trochę bardziej z tym zaznajomieni, innym po prostu coś obiło się o uszy. Wszyscy wiemy jednak tyle, że UFO być może istnieje, wysłanie ludzi na Marsa jest na razie niemożliwe, a z mutacjami możemy mieć do czynienia chociażby spotykając się z ludźmi dotkniętymi przez choroby genetyczne. Demony i anioły, zarówno „normalne” jak i te upadłe, w tej chwili spotyka się jedynie w książkach fantastycznych. A teraz wyobraźcie sobie, co by się na świecie działo, gdyby wszystko to, co wiemy, okazało się tak nie do końca zgodne z prawdą..?
Ojciec dwudziestosześcioletniego Joe’ego Rybacka zostaje brutalnie zamordowany. Syn podpułkownika ma powody sądzić, że w zabójstwo wmieszani są wysoko postawieni członkowie państwowych służb. Pewnego dnia chłopak wyciąga ze skrytki rodzica tajemniczą figurkę, która była tak ważna, że dla jej ochrony ojciec Joe’ego poświęcił swoje życie. I w tym momencie zaczynają się kłopoty. Tajna organizacja zaczyna ścigać młodego żołnierza, chcąc odzyskać artefakt, a w niebezpieczeństwie znajduje się teraz nie tylko ścigany, ale także jego rodzina, przyjaciele i znajomi. Kiedy analiza metalurgiczna odkrywa przed młodym Rybackiem tajemnicę pochodzenia posążka, staje się jasne, że sytuacja w kraju już niebawem może ulec diametralnej zmianie. Teraz rozpoczyna się polowanie, zabójczy wyścig z czasem i ludźmi pragnącymi zapanować nad światem. Czym tak właściwie są tytułowe Wrota Ahrimana? Czym zajmuje się agencja Montero i co mają oni wspólnego z tworzeniem Nowego Porządku Świata? Kim jest osobnik znany jako Apol Leon i do czego potrzebna jest mu figurka znaleziona przez Joe’ego? Co do tego wszystkiego ma Apokalipsa św. Jana i jaki jest związek między Biblią a kreaturami trzymanymi w podziemiach Montero?
Co powstałoby, gdybyśmy między okładki włożyli spisek i małe śledztwo, dreszczyk emocji, nieustające poczucie zagrożenia, detale pochodzące z Biblii i mitologii, a także trochę elementów typowo fantastycznych? Ano wyszłyby nam właśnie „Wrota Ahrimana”. Jest to książka z pewnością nietypowa i to nie tylko dlatego, że nie można jednoznacznie określić jej kategorii. Sam temat powieści jest dosyć niecodzienny i, jak dla mnie, niezwykle ciekawy. Muszę przyznać, że jestem pod wielkim wrażeniem talentu pisarskiego państwa Horn (i dobrej roboty tłumacza), tego, że opierając się właśnie na transgenetyce i tranhumanizmie, które przecież do tych prostszych zagadnień nie należą, potrafili oni napisać coś tak ciekawego, intrygującą historię, która wykracza poza wszelkie schematy.
Dużym, a nawet bardzo dużym plusem książki jest to, że nie musimy czekać, aż akcja zacznie się rozkręcać. Fabuła zaczyna się wielkim, głośnym ‘bum!’, po którym czytelnik nie zdąży się jeszcze otrząsnąć, a tu już coś nowego wybucha ponownie, z jeszcze większą mocą. Zwykle książki rozpoczynają się przedstawieniem bohaterów, świata, w którym żyją, a tutaj… Tutaj jest Joe. Tyle o nim na razie wiemy. I wiemy, że ucieka. Autorzy nie zamęczają nas szczegółowym wyglądem chłopaka, jego życiorysem i pozwalają, by fabuła już na samym początku wciągnęła nas w wir wydarzeń.
Wszystkie postacie również zostały dość dobrze przedstawione, jednak autorzy nie zarzucają nas wszystkimi informacjami ‘na raz’, pozwalają, byśmy bohaterów poznawali po kawałku, wraz z rozwijaniem się akcji. Fabułę „Wrót…” można określić kilkoma słowami: zaskakująca, intrygująca, szokująca, wciągająca. Od książki po prostu nie można się oderwać i nawet wtedy, kiedy bohaterowie wydają się być względnie bezpieczni, towarzyszące im poczucie zagrożenia jest wręcz namacalne, przez co czytelnika nie raz przechodzi zimny dreszcz podczas czytania niektórych fragmentów, zaś opisy bestii są bardzo realistyczne i sugestywne, więc naprawdę można się przestraszyć.
Książka z pewnością jest warta spędzonego nad nią czasu. Moim zdaniem państwu Horn udało się stworzyć lekturę co najmniej niebanalną, niegodną określenia mianem czytadła, a do tego opartą nie tylko na samych domysłach czy wyobraźni autorów. A jeśli podczas czytania będziemy sobie co chwila przypominać, że to nie do końca musi być fikcja, książka wstrząśnie nami jeszcze bardziej i rzeczywiście, być może przyjdzie nam na końcu lektury zastanowić się chwilę, po czym zapytać: „co tu się, do cholery, dzieje?”. Serdecznie polecam ją wszystkim, bez względu na gusta czy preferencje gatunkowe. Nie pożałujecie!