Tym razem recenzja bez standardowego opisu fabuły, bo naprawdę ciężko jest określić w zaledwie kilku zdaniach o czym jest powieść Tomasza Nalewajka. Zresztą w "Chciałbym, żeby dzisiaj coś się wydarzyło" nie fabuła jest najważniejsza, ale relacje międzyludzkie. Autor w swoim debiucie przedstawia nam Marka Majewskiego- dziecko alkoholika. Na pozór pochodzi z normalnej rodziny- rodzice mają stałą pracę, normalne mieszkanie, nikt nie stosuje przemocy. A że ojciec niemalże codziennie wraca do domu pijany nie wydaje się być niczym dziwnym, wszak praktycznie w każdej rodzinie ktoś pije.
Fabuła jest tutaj bardzo epizodyczna i kompletnie niechronologiczna. Autor rzuca czytelnikiem po różnych etapach życia Marka; wczesnego dzieciństwa polegającego na wyglądaniu w oknie powrotu ojca. Lat szkolnych, pełnych szalonych imprez ze znajomymi i pierwszych doświadczeń z marihuaną, od której Marek coraz mocniej się uzależnia. Okres studiów w Krakowie i pierwszego poważnego związku z Niną. Oraz w końcu małżeństwa z Sylwią i pojawienia się ich dziecka na świecie- Kajtka. Chociaż panuje tutaj fabularny chaos, to jest w pełni kontrolowany i w efekcie wszystko zgrabnie spina się w klamrę.
Jako, że historia zaczyna się poniekąd od końca, od razu wiemy, że Markowi nie wyszedł związek ani z Niną ani z Sylwią. Na te wszystkie niepowodzenia, ciągłe tarcia, kłótnie i nieporozumienia ma spory wpływ ich wciąż nieprzepracowane demony z dzieciństwa. Nina jest rozpieszczoną jedynaczką z dobrego domu. Jednocześnie ma ojca despotę, który zawsze ma ostatnie zdanie i wiecznie usuwającą się w cień matkę. Jeśli do tej pory uważaliście, że Izabella Łęcka jest najbardziej irytującą, kobiecą postacią w polskiej literaturze, to uwierzcie, że teraz ma ostrą konkurencję. Nina jest rozkapryszona i wiecznie niezadowolona; ze swoich studiów, pracy, mieszkania a przede wszystkim z Marka, jego pracy i znajomych. Mimo,że ten spełnia praktycznie wszystkie jej zachcianki, ona wciąż chce więcej i więcej, nie dając od siebie nic więcej niż ciągłe pretensje i roszczenia. Z Sylwią wcale nie jest lepiej; chociaż na początku jawi się głównemu bohaterowi jako totalne przeciwieństwo poprzedniej partnerki, sam w końcu stwierdza, że trafił z deszczu pod rynnę. Za nią z kolei ciągnie się widmo ojca wiecznie z niej niezadowolonego i stosującego przemoc fizyczną. Powoduje to problemy z samoakceptacją i autoagresję. Z tego związku Marek nie może się tak zmyć po angielsku,wszak pojawia się Kajtek. A główny bohater chce, żeby chociaż jego syn miał szczęśliwe małżeństwo. Ale czy w domu, gdzie ciągłe kłótnie są na porządku dziennym, jest to w ogóle możliwe? Sam Marek zmaga się z byciem DDA- Dorosłym Dzieckiem Alkoholika. Ciągle wydaje mu się, że stara się za mało i nie potrafi spełnić wyśrubowanych wymagań; najpierw rodziny, a później partnerek. Skończył studia, ma dobrą pracę, nieźle zarabia, ale wciąż stawia sobie kolejne poprzeczki, próbuje uciec z cienia ojca alkoholika. Przez to, że nie potrafi wyrażać swoich emocji i oczekiwań, co w atmosferze nie domówień doprowadza do ciągłych nieporozumień. Tym samym nie czuje się usatysfakcjonowany ani jednym ani drugim związkiem. Nie chce przenieść swojego trudnego dzieciństwa na swojego syna, a jednocześnie boi się, że już go skrzywdził. Ucieczką jest palenie marihuany, po którą sięga coraz częściej, nie przyznając się do tego przed samym sobą.
"Chciałbym, żeby dzisiaj coś się wydarzyło" nie jest powieścią, która się pochłania na raz; porusza bowiem tematy ciężkostrawne, którymi trzeba się delektować stopniowo. To są sprawy, które zna każdy z nas; jeśli nie z autopsji, to z życia najbliższych, znajomych czy sąsiadów. O nałogach, skomplikowanych relacjach międzyludzkich oraz rozpadzie rodziny. O tym jak bardzo kształtuje nas nasze dzieciństwo i odbija się w dorosłym życiu. Tomasz Nalewajk niczego nie owija w bawełną i pisze tak jak jest naprawdę. Swoim debiutem udowadnia, że na naszym rodzimym rynku też są pisarze, potrafiący pisać z wyczuciem i prostotą o sprawach codziennych.