Nie raz czy dwa próbowałam rozpocząć lekturę „Fobosa” (który swego czasu znajdował się na mojej liście „przeczytać, i to czym prędzej!”), lecz za każdym coś mnie od tego odrywało. Ostatnio jednak powiedziałam sobie DOŚĆ!, bo – na litość boską! – ileż można było przedłużać zapoznanie się z tym tytułem, biorąc pod uwagę to, że powieści młodzieżowe coraz częściej mnie rozczarowują, niżeli zachwycają. A że jeszcze akcja toczy się w większości w Kosmosie... Także zaparłam się i zaczęłam przygodę z twórczością pana Dixena, gdzie już na początku przygotowano dla mnie niespodziankę. Ale czy przyjemną?
AUTORZE – TAK SIĘ NIE ROBI...
Nawet nie wiecie, jak bardzo byłam zaskoczona, kiedy pewne, dość istotne informacje zostały podane nam bez mrugnięcia okiem. Przyznam szczerze, że poczułam się wtedy tak, jakby właśnie ten czynnik miał zatrzymać nas przy „Fobosie” na dłużej, gdzie wręcz byśmy oczekiwali tego przepięknego zapachu dokładki wrażeń. Nie powiem, zapewne znajdą się tacy czytelnicy, którym takie zabiegi są na rękę, lecz ja... poczułam się lekko zawiedziona. Fakt, ofiarowana nam bolesna prawda niemal przyćmiła przesłodzone kosmiczne reality-show, co jednak nie zmieniało tego, że ofiarowano mi przepiękny spoiler. Ofiarowano... Rzucono mi nim prosto w twarz, krzycząc donośnie: „Ha, ha, ha! Ciesz się, że cię nie nakarmiłem czymś znacznie gorszym!”. Po czymś takim nie było już chyba dziwne, że obawiałam się dalszej części książki. Skoro w tak ekspresowym tempie podarowano mi tak brzydki prezent, to czego mogłam się jeszcze spodziewać? Kolejnej dawki wyjaśnień tego, co ma mnie czekać w niedalekiej przyszłości? Przepraszam, ale w takim przypadku wcisnęłabym przycisk „przystanku na żądanie” i bym wysiadła z tego czytelniczego autobusu. Jednakże Victor Dixen udowodnił mi, że moje przemyślenia są błędne. Pokazał, że może potknął się na tym przeklętym pasie startu, zaliczając bolesne spotkanie z torem, ale to tylko miało za zadanie zamydlić oczy. Każdy kolejny ruch bohaterów przestał przypominać odhaczanie rzeczy do zrobienia na jakiejś liście, a zaczął nabierać spontanicznych, niekiedy histerycznych kształtów. Wreszcie zaczęło to przypominać prawdziwy program telewizyjny, który grał swoim odbiorcom na nosach, gdzie ci kochali go i nienawidzili równocześnie! „Fobos” przestał jedynie irytować, a zaczął mnie pochłaniać swoją Ziemsko-Kosmiczną atmosferą, nie pozwalając myśleć o niczym innym jak o tym, co się tu jeszcze wydarzy i jakie będą tego skutki!
Niestety nadal było tutaj coś, co niczym kamień w bucie uwierało mnie i nie umiałam tego przeboleć. A mianowicie te przepiękne, sześciominutowe randki naszych bohaterów. Jak jeszcze niektóre spotkania wzbudzały we mnie jakieś emocje (przy ukazaniu pierwszej z nich niemal popłakałam się ze śmiechu, kiedy jedna z kandydatek na żonę zaczęła swoją dość nerwową przemowę, zaskakując przy tym swojego potencjalnego męża), tak przy większości z nich nadzwyczajniej w świecie... ziewałam. Czułam w nich pewną monotonność, jakby nie były to spotkania żywych ludzi, a zaprogramowanych robotów z martwym spojrzeniem. Bardziej emocjonalne okazywały się rozmowy dziewcząt, kiedy to omawiały swoje stroje czy fryzury czy kombinowały, co zjedzą danego dnia.
A TY? CZY TY? NA RANDKĘ W KOSMOS POLECISZ TEŻ?
Nie bez powodu w powyższym tytule pozwoliłam sobie zapożyczyć melodię słynnej piosenki śpiewanej przez Katniss Everdeen w „Kosogłosie”. Doświadczona przez los, walcząca o każdy dzień Léonor, niczym nasza ognista wojowniczka, również nie należy do tego typu dziewczyn, którym można w kaszę dmuchać. Zadziorna, charakterna nastolatka niejednokrotnie udowadniała, że narzucone im z góry zasady gry ani odrobinę nie przypadły jej do gustu, dlatego też robiła co mogła, byle tylko postawić na swoim. I niczym Katniss robiła to z pewnego, dość istotnego powodu. Léonor skrywała przed światem dość istotny sekret, gdzie ten, gdyby ujrzał światło dzienne, mógłby pokrzyżować dosłownie wszystko. Sprawiłby, że ci, którzy dotąd ją kochali i wspierali, odwróciliby się od niej, wytykając ją palcami. A do tego nie zamierzała dopuścić. Jednak im bardziej zatracała się w swojej małej grze, tym bardziej traciła nad nią kontrolę, co owocowało popełnianiem błędów. Zdobyte dotąd zaufanie wśród załogi oraz silna więź z dwoma chłopakami, którzy starali się zrobić wszystko, aby to oni stanęli u jej boku w kulminacyjnym dniu (tzn. zaślubin, które miały stanowić koniec kosmicznych randek) stało na zagrożonej pozycji. A czyhający z boku wróg tylko zacierał ręce na myśl, że jego przyszła ofiara lada moment wpadnie we własną pułapkę nieprzemyślanych ruchów.
Żeby nie było, że jedynie ględzę o głównej bohaterce, to pozwolę sobie przejść do pozostałych postaci. Marcus, Mozart, Kirsten, Safia, Aleksiej, Elizabeth... Nie powiem, trochę ich się tutaj nazbierało, przez co niekiedy ich myliłam i wtedy w mojej głowie robił się totalny chaos sprzecznych danych. Dopiero kiedy na światło dzienne wychodziły poniektóre fakty, zaczęłam spostrzegać różnice między nimi, a zarazem olbrzymie podobieństwo: każdy tutaj skrywał jakiś sekret, którego strzegł jak oka w głowie. Tym samym autor udowodnił, że choćbyśmy pragnęli poznać kogoś od podszewki, to zawsze – ale to zawsze – ta sztuczka nie zostanie przez niego udoskonalona. Umysł drugiego człowieka, niczym Kosmos, nie będzie dogłębnie zbadany, co poniekąd może być... przerażające...
PANIE DIXEN, ALE JAKIM CUDEM LUDZIOM UDAŁO SIĘ RANDKOWAĆ W KOSMOSIE?
Zazwyczaj, kiedy autor powołuje do życia główną bohaterkę, zaczynam obawiać się tego, czy będzie w stanie dobrze ją wykreować. Czy da radę nadać jej realne cechy, nie stworzyć z niej karykatury człowieka? Ale nie martwcie się: ta sama zasada dotyczy również autorek, które w swoich dziełach wcielają się w chłopaków lub mężczyzn. Po prostu nie każdy jest do tego stworzony, jednak Victor Dixen podołał temu wyzwaniu. Stworzył postać z krwi i kości, gdzie liczne zalety nie przyćmiewają swym blaskiem wad, które również błyszczą niczym psu kolczatka. I to nie dotyczyło jedynie Léonor, bo każdy z bohaterów mógł się czymś pochwalić (lub chcieć coś skryć, o czym już zdążyłam wcześniej napisać). Także nie umiem odmówić autorowi kreatywności, jeżeli chodzi o sam zamysł tego romantycznego lotu na Marsa, gdzie nasi bohaterowie mieli dobrać się w pary i żyć sobie długo oraz szczęśliwie na czerwonej planecie. Chociaż, nie powiem, cała ta akcja z firmą, która zakupiła sprzęt od NASA i wykorzystała go w tak karygodny dla wielu uczonych sposób, także wydawała mi się nad wyraz głupia, lecz kiedy zrozumiałam prawdziwe intencje ludzi kierujących całym tym przedstawieniem... Panie Dixen, takie intrygi to ja kupuję bez mrugnięcia okiem!
Podsumowując, „Fobos” nie jest pozbawiony dość wyraźnych, niemal bolesnych wad, jednak – pomimo posiadania ich – nie mogę uznać tej książki za koszmar roku. Pomimo początkowych zgrzytów, udało się naoliwić ten fabularny mechanizm, a wraz z nim odbyć niesamowitą podróż w Kosmos, gdzie każda kolejna doba może ofiarować kolejne niespodzianki, niekoniecznie tylko te dobre. Także jeżeli potrzebujecie zrelaksować się i oderwać się od Ziemi, to „Fobos” na pewno wam to umożliwi, jednak nie wymagajcie od tej historii za wielu cudów.