Jest za ciepło, by żyć, a co dopiero pisać recenzję, ale dałam radę!
Po raz ostatni miałam okazję wybrać się w przygodę wraz z trójką nastoletnich geniuszy – Likaonem, Tundem oraz Rexem. I tym razem przed nimi było trudne zadanie, bo musieli walczyć nie z jednym, a z dwoma wrogami. Ponadto muszą uwolnić niesłusznie aresztowanego ojca Likaona. Czy uda im się wygrać w ostatecznej walce ze złem, w której przegrana oznacza upadek świata, jaki znamy?
„Geniusz. Rewolucja” to ostatnia część trylogii. Jak autor sobie poradził z zakończeniem serii? Przyznam szczerze, że całkiem dobrze, ale jestem lekko... zawiedziona. Jednak od początku.
Zacznę od plusu, którym zdecydowanie jest akcja książki. Naprawdę dużo się dzieje. Już od pierwszych stron jesteśmy w samym środku akcji, a dalej jest tylko lepiej, więcej. Nie ma miejsca, w którym wiałoby nudą. Nie ma też miejsca, w którym można by przystanąć na nabranie oddechu. O nie, książka to niesamowity rollercoaster. I to taki szybki rollercoaster, bo książkę czyta się ekspresowo. Mnie zajęło to bodajże dwa dni. A gdybym nie była wtedy zabiegana to pewnie jeszcze szybciej.
Żeby nie było – nie dostajemy tylko samej akcji. Dość sporo miejsca poświęcono też na emocje bohaterów, szczególnie podczas spotkań z ich rodzinami. Swoją drogą bardzo podobało mi się, że autor zadbał o więzi rodzinne, bo na ogół są one bagatelizowane w książkach młodzieżowych (albo w ogóle bohaterowie nie mają rodzin, ale to pomińmy). Ale wracając – autor pokazuje, co się dzieje w głowach bohaterów w czasie ich szalonych przygód. Dzięki temu trochę bardziej zrozumiałam znienawidzonego przeze mnie Tunde, a jeszcze mocniej polubiłam Rexa i Cai. Dostajemy ich wątpliwości, niepewność, zmęczenie, a także genialne pomysły. A właśnie, o ich też trzeba wspomnieć...
Otóż w tej części trylogii mi one zaczęły przeszkadzać. Jak dla mnie było za dużo naukowego (czy też pseudonaukowego, nie zgłębiam) niezrozumiałego dla mnie bełkotu. Bohaterowie wpadali na tak genialne pomysły, że nawet nie starałam się ich zrozumieć. A że takich przypadków było dużo, to dość mocno się irytowałam. A może po prostu byłam jakaś nadwrażliwa.
Na co można jeszcze ponarzekać? Na to, że bohaterom szło... za łatwo. Żeby nie było, mieli rzucane kłody pod nogi, ale wszystko szło tak prosto jak w ostatnim sezonie „Gry o Tron”. Nie było zaskakujących, wbijających w fotel zwrotów akcji. W ani jednym momencie czytania serce nie zabiło mi szybciej, nie miałam podniesionego ciśnienia, wypieków na twarzy. Liczyłam na większe uderzenie pod koniec, ale tego też nie dostałam. Ale żeby nie było – satysfakcjonuje bardziej niż ten nieszczęsny serial.
Co do zakończenia mam mieszane uczucia. Było ładne, ale jak wspomniałam – liczyłam na coś mocniejszego. Przez to o książce łatwo zapomnieć niemal od razu po zakończeniu. A szkoda.
Zakończmy jednak pozytywnym akcentem, którym jest zdecydowanie wydanie książki. Jeju, jak podoba mi się taka okładka! Szczególnie to mieniące się oko i tytuł. W środku też mamy ucztę dla oczu, zwłaszcza w rozdziałach z perspektywy Tunde. No must have dla wron okładkowych!
Podsumowując dzisiejsze wypociny (dosłownie xD) – szybko się czyta, szybko się zapomina. Czyli książka (jak i cała seria) w sam raz na lato.