Odczuwamy wielką radość, kiedy lata czekania na upragnioną miłość, rycerza na białym koniu, motyle w brzuchu i fajerwerki, wreszcie kończą się sukcesem. U boku mamy swojego jedynego, upragnionego mężczyznę, z którym połączyło nas uczucie aż po grób. Płomień namiętności bucha żywym ogniem, ogrzewając nie tylko zakochanych, ale wszystkich wokół. Wiesz, że to ten jedyny, więc bez wahania rzucasz się w wir głębszych uczuć i stawiasz kolejny krok w przyszłość, przyjmując ze wzruszeniem jego oświadczyny. Bierzecie ślub i związani nierozerwalnym węzłem małżeńskim czekacie na cudowne życie, jako mąż i żona, które ociekać będzie szczęściem i słodyczą. Ale nagle zauważasz, że coś się zmienia. Żar namiętności, który niegdyś rozpalał Was w sypialni, zaczął jakby przygasać. Złożone sobie obietnice zaczynają kryć się po kątach, a w zamian na światło dzienne wychodzą obowiązki, problemy i wzajemne urazy. On zmienia się w zapracowanego samca, a Ty stajesz się jędzą w domu…
Wierzę, że ten czarny scenariusz wcale nie musi mieć miejsca w każdym związku, niemniej jednak zbiór wypowiedzi 26 kobiet zamieszczonych w książce Cathi Hanauer, daje zupełnie inne wrażenie. Wyżej wspomniane 26 kobiet, które w głównej mierze są paniami z wyższych sfer, które pracują, jako pisarki, redaktorki czy nauczycielki, wypowiadają się na tematy, które bliskie są każdej z nas – związki, małżeństwo, macierzyństwo, seks, samotność czy też praca. Świetnie zdaję sobie sprawę z tego, że dorosłość i poważne związki, to nie żadne przelewki, ale w tej publikacji zdenerwowało mnie to, że wszystko tutaj było w czarnych barwach. Ale o tym później.
Treść książki trudno jest odnieść do naszych polskich realiów, gdyż, tak jak wspomniałam, bohaterkami, które zabierają głos, są kobiety, które wspięły się po szczeblach kariery zajmując wysokie stanowiska, które przynoszą im wysokie zarobki. Zatrudniają gosposie, nianie i panów od czyszczenia basenów bez większego wysiłku, co w Polsce jest czystą abstrakcją. Z jednej strony problemy, które poruszają, są w jakiś sposób uniwersalne (zmiany po ślubie, depresja poporodowa, zdrada, niemoc w wychowywaniu dzieci, etc.), niemniej jednak trudno porównywać tutaj zupełnie odmienne środowiska. Mogłabym powiedzieć, że dziwi mnie to, że bohaterki mimo zatrudniania nianiek i gosposi wciąż są jędzami w domu, nie radzą sobie z obowiązkami i nagminnie biegają do terapeuty. Nie mówię, że to coś złego, po prostu u nas to nie funkcjonuje, dlatego w tym przypadku trudno jest odnieść się czytelniczce do tego, co czyta.
Po drugie, nie mogę powstrzymać się, by nie wspomnieć o tym, że „Jędza w domu…” naprawdę mnie zdenerwowała. Prawda jest taka, że bohaterki, które niejednokrotnie opowiadają swoje bardzo intymne historie, strasznie demonizują instytucję małżeństwa i macierzyństwo. Czytając tę książkę miałam ochotę schować się w jaskini i nigdy z nikim więcej nie rozmawiać, tylko schować się w dziurze i umrzeć. Bo po co żyć i wiązać się z drugim człowiekiem, skoro jedyne, co nas czeka, to wyrzeczenia, cierpienia, bezsilność i kłopoty. Kto normalny pakuje się w takie bagno? Okazuje się, że większość ludzi i to z własnej woli, tylko potem wygłaszają takie bzdury na temat małżeństwa. Czy po ślubie nagle stajemy się innymi ludźmi? Otwiera nam się wieczko puszki z koszmarem na jawie? Bo właśnie tak to wygląda w „Jędzy w domu”. Nigdy nie pomyślałabym, że będę broniła idei małżeństwa czy macierzyństwa, ale ta lektura tak mnie zdenerwowała i zdołowała, że nie potrafię powstrzymać się od komentarza. Rozumiem, że po urodzeniu dziecka coś może się odmienić, bo to jednak zmiana o 180 stopni, ale po ślubie? Co się zmienia po ślubie? Nie wiem, chyba obudziły się we mnie jakieś romantyczne wizje idealnych związków, że się tak burzę.
Niemniej jednak, kończąc ten mój wybuch i wywód na temat treści książki, chciałabym jeszcze coś nie coś o niej wspomnieć i skomentować. Jestem trochę zawiedziona, że książka tylko sygnalizuje problemy, które bohaterki napotkały na swojej życiowej drodze, pomijając jakąkolwiek wzmiankę o tym, jak sobie z nimi radzić. I czytając tę książkę, nagle okazuje się, że życie to jeden wielki problem, przed którym najlepiej uciec. Bo kto ma czas na trzech mężów, kolejne rozwody i wieczne niezadowolenie? Właśnie takie są bohaterki „Jędzy w domu” – rozczarowane swoimi własnymi wyborami i tym, że nie pokryły się z ich wyobrażeniami. Było sobie nie wyobrażać…
Z drugiej jednak strony, nie wszystkie wypowiedzi i historie są takie pesymistyczne i denerwujące. Bardzo spodobała mi się wypowiedź Hazel McClay o tytule „Bliski sercu mężczyzna”, która uratowała mnie od wszechogarniającej bezsilności i zgryzoty. Na szczęście nie brakuje tutaj ciepłych, wzruszających i podnoszących na duchu historii, które czyta się z uśmiechem na ustach. Szkoda tylko, że nie było ich więcej.
Wiem, że często w swoich recenzjach wspominam, że lubię książki, które wywołują we mnie silne emocje i tutaj owszem tak było (czego pewnie da się zauważyć). Żałuję tylko, że nie były to emocje stymulujące – do myślenia, do działania, do lepszego życia. Emocje, które zaserwowała mi „Jędza w domu…” były niesamowicie toksyczne i wyprowadziły mnie z równowagi. To, co reprezentowały sobą bohaterki zbyt często obezwładniało mnie swoją bzdurnością i głupotą, bym mogła docenić tę pozycję. Jestem ciekawa, jak na to wszystko zapatrują się mężczyźni – ich wypowiedzi będę mogła poznać czytając „Drania na kanapie” – czekam z niecierpliwością.