Ogromne uznanie dla Rolfa Bauerdicka za ten debiut. Fantastyczna powieść. Przyciągnęła mnie już samym tytułem, dziwacznym i intrygującym zarazem, jak również okładką, dość mocno kontrastującą z tytułem. Od pierwszej strony wciąga i nie pozwala się oderwać.
Akcja powieści rozgrywa się w małej górskiej rumuńskiej wiosce o wdzięcznej nazwie Baia Luna. To wioska zapomniana przez wszystkich, nie docierają tam informacje, a jeśli już to z ogromnym opóźnieniem. Zamieszkujący ją Rumuni, Cyganie, Węgrzy i Niemcy żyją jednak wydarzeniami światowymi ale również swoim wiejskim, prostym życiem, pełnym regionalnych obyczajów, zabobonów, przesądów, religii. A już na pewno żyją swoją wielką miłością i przywiązaniem do Matki Boskiej, wokół której cała akcja się toczy.
Przedstawione wydarzenia często nie tyle ocierają się o absurd, co są w nim głęboko zakorzenione. Czasem naprawdę trudno uwierzyć w to, w co wierzą bohaterowie ale mimo wszystko wciągają nas w te swoje przedziwne teorie, pełne niedorzeczności i bujnej wyobraźni, a jednak po trosze również prawdziwe i ukazujące ich prawdziwy charakter.
A główni bohaterowie to Cygan Dymitr i Ilja Botew – właściciel miejscowego szynku i sklepu w jednym – którzy to postanawiają odnaleźć Matkę Boską. Zakładają, sugerując się Pismem świętym, iż została wzięta do nieba. Wszystko ma swój początek w dniu, gdy Związek Radziecki wysyła w kosmos swój pierwszy sputnik z psem Łajką na pokładzie. To moment, kiedy cały świat wstrzymuje oddech nie tylko ze względu na wielkość tego wydarzenia ale przez fakt, że po tym dniu nic już nie będzie takie samo.
W życie mieszkańców Baia Luny wkrada się zbrodnia, polityka, historia, znika spokój i beztroska. Ilja i Dymitr bardzo żywo interesują się planami podboju księżyca przez, konkurujących ze sobą w tej materii, Związek Radziecki i USA. Doszukują się wielkiego spisku i opracowują swój plan mający zaprzepaścić projekt Rosjan, którzy wg nich chcą udowodnić, że Matki Boskiej na księżycu nie ma, a co za tym idzie Bóg nie istnieje.
Brzmi nieziemsko? I takie właśnie jest
Całość relacjonuje nam wnuk Ilji Botewa, Paweł, który to w roku 1957 ma lat 15 i dopiero wchodzi powoli w dorosłe życie i nie do końca rozumie sytuacje, w jakiej się znajduje, nie wie, czego się od niego wymaga. Nauczycielka, prosi go by zniszczył człowieka, który właśnie został sekretarzem i dalej pnie się po szczeblach władzy i kariery. W tabernakulum w kościele ktoś inny gasi światełko, które nie tylko symbolicznie wprowadza wioskę w czasy mroku i tajemnicy.
To proza niezwykła, porównanie do Marqueza nie jest ani trochę przypadkowe. Jest dużo humoru, groteski i absurdu, mroku i grozy ale również melancholii i pozytywnych emocji.
Miesza się ze sobą powaga i humor, absurd z realnością.
Ciekawie też autor połączył tematykę: jest religia, historia, miłość, przyjaźń, zbrodnia, intryga kryminalna, i dużo polityki. Ale polityki tak umiejętnie wplecionej w historię oraz w bieżące losy bohaterów, że aż z przyjemnością podziwia się niezwykły kunszt pisarza i talent do scalenia często tak trudno współgrających elementów. Wszystko podane przystępnie i ciekawie.
Można się śmiać, można się wzruszyć, współczuć, można podziwiać bohaterów, można się z nich nabijać i wymyślać im od wariatów. Można zapomnieć się, odlecieć na księżyc…
Polecam gorąco!