W jakimś chyba umysłu zaćmieniu pomyślałam, że spróbuję się jeszcze raz z twórczością Kattlett. Jej komiksy – „Exitus letalis” i kawałek czytanego online „Pentagram Alchemist” na początku traktowałam jako nieszkodliwe głupotki do czytania na klopie, lecz z czasem przyjrzałam im się dogłębniej i stwierdziłam, że z twórczością autorki nie będzie mi po drodze. I tak mijały lata.
Pewnego razu, gdy w trakcie zakupów brakło do Smarta, dobrałam tomik komiksu „Artificial people: Magenta” (poległam jakoś na początku, nie zmuszajcie mnie do powrotu) i light novel (powiastka dla młodzieży zawierająca dodatkowe ilustracje) „Hunting for online demons”. O tej drugiej trochę Wam opowiem, choć będę marudzić.
I zanim uznacie, że wieszam na tekście psy, ustalmy coś: jestem świadoma, dla jakiej grupy wiekowej została ta książeczka napisana. Nie działa to jednak jako obrona tego wątpliwej jakości dzieła. Serio, gdybym dostała to jako szesnastolatka, rzuciłabym tym bez namysłu przez pokój. Teraz, po wielu latach, boję się wybić szybę – dlatego nie sprawdzam, jak to daleko poleci.
I tak, sama główna oś fabuły wydała mi się naprawdę spoko. Przemówił bowiem do mnie pomysł grupki nastolatków, którzy w Sylwestra o północy zaczynają widzieć dziwne zjawy. I doskonale rozumiem ich potrzebę, by w sieci znajdować ludzi o podobnej przypadłości.
No, ale po kolei. „Hunting for Online Demons” autorstwa Kattlett to wydana praktycznie dekadę temu książeczka zawierającą mikropowieść grozy. Jej akcja dzieje się na terenie Wielkiej Brytanii, o czym szybko można zapomnieć, bo bohaterka idzie na SOR… Nie na Emergency Department, tylko polskopodobny SOR (byście nie mieli wątpliwości, autorka dała do tego przypis). Wyprzedzam jednak fakty. Wybija północ, rok się kończy, a Sammy (autorka w pierwszym akapicie nazywa ją „czarnowłosą” – czyli już wiadomo, że nie będzie dobrze. No, ale żeby mnie było, że jestem uprzedzona od drugiego zdania…) siedzi na czacie i gada z internetowymi znajomymi na temat zjaw. Jeden z chłopaków, kryjących się pod pseudonimem „Mastema” ogłasza światu, że zamierza przed kamerką aktywnie się ze światem pożegnać, co niedługo później przekłuwa w czyn. Roztrzęsiona i zrozpaczona Sammy (ponoć chorująca na schizofrenię) wykrzykuje miłość do kolegi, po czym postanawia sama się na drugą stronę wyprawić. Powstrzymuje ją jednak zjawa. Przerażona dziewczyna biegnie na SOR (sic!), gdzie pracuje jej (podobno) wuj (nie będę rzucać spoilerami). Między rodziną dochodzi do scysji, w wyniku czego bohaterka wybiega przed budynek i prawie zalicza spotkanie z maską auta – ratuje ją jednak wcześniejsza zjawa.
A potem jest gorzej. Pojawia się przystojny chłopczyk, toksyczny chłopczyk z zaburzeniami, przeklejanie artykułów z Wikipedii, środki psychoaktywne, tajne stowarzyszenie, kobieta spadająca z dachu i moje zszargane nerwy. Za dużo jak na 162 cm i nadprogramowe kilogramy.
Ogólnie nie wiem, co mną powodowało przy tej, ale w przytomności umysłu nie będę sięgać po drugą nowelkę autorki, bo po tej mam serdecznie dosyć. Bohaterowie klną na potęgę – osiedlowi koneserzy mocnych trunków mogliby popaść w kompleksy. Gdybym zamalowywała każde słowo niecenzuralne, powstałby ciekawy wzorek na kartkach. No, ale przecież musieli być tacy zbuntowani, nie? A jak zbuntowany, to przeklina, nie?
Druga sprawa, to brak researchu. Było o SORze, nie będę powtarzać. Autorka przedstawiła choroby psychiczne w taki sposób, że nijak nie byłam w stanie w to uwierzyć, a wręcz czułam się zażenowana. Jeśli dziewczyna ma schizofrenię i stanowi zagrożenie, nie powinna latać sobie radośnie samopas, szczególnie za przyzwoleniem „wujka”, który jest lekarzem. Zresztą sposób, w jaki „wujek” odzywa się do swojej rzekomej siostrzenicy, przypomina raczej rozhisteryzowaną osobę o słabych nerwach, a nie kogoś, kto wykonuje zawód medyczny i pracuje na oddziale ratunkowym – bo sorry, ale ludzie stamtąd do „delikatesów” nie należą. Dodatkowo wiem, że cytowanie z Wikipedii fragmentów o demonach może być uzasadniane pokazaniem świata przedstawionego bohaterów, ale czy nie było można tego sparafrazować? Serio, ogromne „kopiuj-wklej” nie wygląda profesjonalnie.
Trzecia kwestia – i chyba jedyna, przy której polecę tę książkę – jeśli chcecie zobaczyć, dlaczego jedna i ta sama osoba nie powinna wykonywać korekty i redakcji, zajrzyjcie do tej publikacji. Im dalej w las, tym gorzej. I może nie jest to poziom pewnej autorki vanity, której twórczość doprowadziła mnie do stanów lękowych (mimo że tworzyła romanse i kryminały, więc co mogło trzepnąć?), ale cudów nie doświadczycie.
Powtórzę się: wiem, że zostało to wydane jako książeczka dla młodzieży w czasach, gdy „Exitus Letalis” (seria komiksowa autorki) święcił triumfy, a ja byłam młodsza, piękniejsza i mniej marudna. Może jednak jestem naiwna, ale uważam, że jeśli coś wydajesz, produkt powinien być dopracowany w każdym calu: redaktorsko-korektorskim, czy researchowym (zakasłałabym w stylu „niezwykłe”, ale nie chce mi się po sądach ciągać). Tu tego nie dostałam i żałuję zakupu. Mogłam coś innego dobrać do darmowej wysyłki.