Dzięki uprzejmości Wydawnictwa Muza otrzymałam do recenzji przedpremierowy egzemplarz najnowszej książki Pani Katarzyny Bondy. I choć ostatecznie nie udało mi się jej przeczytać przed premierą, (a nastąpiła ona 9 listopada) to spieszę donieść, iż jestem już zwarta i gotowa na napisanie kilku słów na jej temat.
Fabuła „Kobiety w walizce”, ósmej już części poświęconej Hubertowi Meyerowi, rozpoczyna się niemal w tym samym momencie, w którym skończył się poprzedni tom. Profiler zmaga się ze swoimi problemami, które wykluczają go z nowego śledztwa. A zapowiada się ono nad wyraz interesująco. Grzegorz Kaczmarek, którego poznaliśmy poprzednio, podwładny Meyera z wydziału, zostaje wezwany do Ełku w celu rozwikłania tajemniczej sprawy. Na jednej z ulic zostaje znaleziona luksusowa walizka. Znalazca nie może sobie odmówić, (wszak takie drogie cudeńka nie trafiają się co dzień) i zabiera ją ze sobą. Pech chce, że w środku odkrywa poćwiartowane i spalone szczątki, należące prawdopodobnie do kobiety. Znaleziona przy nich bransoletka sugeruje, że mogą to być zwłoki zaginionej jakiś czas temu Klaudii. Po nitce do kłębka okazuje się, że rodzina poszukiwanej jest nieźle dysfunkcyjna i w zasadzie nikogo nie da się wykluczyć jako potencjalnego mordercę. Grzegorz robi co może, ale ciągle czuje na sobie presje posiadania genialnego przełożonego, (nawet jeśli póki co nieosiągalnego). W końcu wraz z naszym starym znajomym patologiem, doktorem Boziłowem, decydują się na ściągnięcie na miejsce naszego ulubionego bohatera. Od tej pory sytuacja gmatwa się jeszcze bardziej, ale „Bercik” nie takie rzeczy już widział. I do tej sprawy także bezbłędnie znajduje rozwiązanie.
Pani Kasia zdecydowała się w pierwszej połowie książki na lekkie odświeżenie fabuły. Nieobecność Meyera, (a przynajmniej przy początkowym śledztwie) pozwala nam obserwować pracę Kaczmarka, który mimo tego, że jest sympatyczny i czyta się o nim chętnie, nie jest w stanie zastąpić swojego charyzmatycznego szefa. Hubert nawet jako mierzący się z własnymi demonami cień człowieka jest najjaśniejszą postacią w całej książce.
Największym chyba jednak minusem tej części (i poprzedniej) jest brak wyrazistej kobiecej postaci. Agnieszka Olton nie jest raczej w stanie zastąpić charakternej Weroniki, do której po tylu tomach (i latach) czytelnik zdążył już przywyknąć, (nie zrozumcie mnie źle, podoba mi się, że Autorka zdecydowała się na radykalne kroki, gdyż wielu pisarzom takiej odwagi brakuje; Weronika powinna mieć jednak godną następnczynię). Być może w kolejnych częściach, (bo sądzę, że takie powstaną) Katarzyna Bonda zdecyduje się na rozszerzenie roli Agnieszki Olton, bo póki co dziewczyna służy tylko do przekazywania dobrych lub złych informacji Meyerowi ;)
Co do samego śledztwa – jest cudownie zagmatwane, jak każde, które serwowała nam do tej pory Pani Kasia. W swoim stylu, co jakiś czas „wpuszczała nas na lewe sanki” i myliła tropy, tak żebym poczuła się sfrustrowana faktem, że Meyer już wie, a ja nie. Trochę jak przy lekturze Agathy Christie, która to za pomocą Herculesa Poirot uwielbia się nade mną znęcać. Rozwiązanie zagadki jest satysfakcjonujące, choć przyznam, że przeszło mi przez myśl. A przynajmniej jego część.
Kolejna rzecz, o której muszę wspomnieć, a która umknęła mi przy „Zimnej sprawie” to odświeżona szata graficzna. Mimo iż powszechnie wiadomo, że zmiana wyglądu kolejnych tomów serii może doprowadzić książkoholików do frustracji, tak tu i w przypadku poprzedniej części jest to strzał w dziesiątkę, (wszystkie tomy śledztw Meyera mają pojawić się w ciemnej szacie graficznej, która pasuje doskonale).
Podejrzewam, że w tym roku już się z Hubertem nie zobaczę. Nie zmienia to faktu, że czekam z niecierpliwością na kolejne spotkanie.