Zaczęło się od domniemanego trupa na balkonie i wścibskiej sąsiadki oraz jej przyjaciółki, które co rusz podpatrywały, co tam u jegomościa nowego się dzieje – czyż to nie brzmi jak początek komedii kryminalnej? Zapewne tak sądzicie. I być może Was rozczaruję, gdy napiszę, że kryminału w omawianej dziś książce zbyt wiele nie uświadczycie. Odnajdziecie za to mnóstwo innych smaczków – dosłownie i w przenośni. Raz będzie komediowo, raz na poważnie, ale z pewnością poczujecie pewien powiew świeżości.
Książka „Hamlaghkem. Kuskus, ciasto ze świni i wino do kolacji” to dziejąca się na przełomie lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych opowieść o spotkaniu i miłości dwojga ludzi. Alicja – młoda, żywiołowa Polka – przyjechała do Paryża, by zarobić i podszkolić język. W rodzinnym mieście zostawiła niedoszłego narzeczonego, takiego toksycznego gościa, którego ciężko lubić. I Ali Thiziri – czarujący Kabyl bez prawa do pobytu we Francji, poszukujący kandydatki gotowej wyrazić zgodę na „białe małżeństwo”. Szarmancki, choć czasami wydaje się nieco apodyktyczny. I nie potrafi mówić o uczuciach.
Przedstawiciele dwóch różnych światów. Dwoje młodych ludzi, których przypadkowe spotkanie spowodowało lawinę wydarzeń – i tych zabawnych, i budzących grozę. Wykiełkowało między nimi uczucie, które będzie musiało pokonać różne bariery: językowe, kulturalne i społeczne. Łatwo nie będzie, ale co poradzić?
Uśmiechałam się pod nosem, gdy początkowe kaleczenie języka francuskiego przez Alicję prowadziło do zabawnych pomyłek lub konsternacji otoczenia. Takie sytuacje zostały opisane tak realistycznie, że przywołały wspomnienia, gdy sama dekadę temu uczyłam się języka włoskiego i próbowałam dogadać się z rodowitymi mieszkańcami kraju pizzy i makaronu. Z czasem, podobnie jak bohaterka, opanowałam gramatykę, ale początki były dość komiczne. Dlatego też czasem z gardła wydobył mi się niekontrolowany chichot.
„Hamlaghkem” to jednak nie tylko opowieść o miłości i nauce francuskiego. Owszem, to ważne aspekty, ale jako czytelniczka z „wrażliwością imadła” znacznie bardziej zwracam uwagę na tło wydarzeń. Uwielbiam bowiem smaczki, jakie tworzą otoczkę dla głównego wątku. Do książki przyciągnęła mnie ciekawość i chęć poznania obyczajowości przedstawicieli narodu, z którym nie miałam zbytnio styczności. Gdzieś kiedyś mignęła mi informacja, że słynny francuski piłkarz Zinédine Zidane jest kabylskiego pochodzenia, ale na tym moja wiedza o tej kulturze się kończyła. A szkoda, bo okazuje się, że Kabylowie tworzą intrygującą kulturę, bogatą w kolorowe stroje, odmienną od naszej obyczajowość i… przysmaki. Tak inne od naszych, chociażby ze względu na fakt, że nie stosują żelatyny wieprzowej (i ogólnie nie jedzą wieprzowiny), o czym bohaterka przekonała się niedługo po poznaniu ukochanego (polecam tę scenę), w trakcie pierwszej wizyty u jego rodziny.
To także opowieść o tym, jak wyglądało życie „na emigracji” w czasach, gdy Polska nie należała jeszcze do Unii Europejskiej. W tekście zawarte są bowiem informacje o ruchu wizowym, podróżach autokarem, czy drogich lotach. Czytelnik może na własnej skórze przekonać się, jaki stereotyp polskiego obywatela dominował na zachodzie i jak traktowani byli nasi rodacy. Można dowiedzieć się również, jak wygląda życie „w komunie”, gdy wiele osób skazanych jest na wspólną egzystencję na małym metrażu i jakie rodzi to tarcia.
Ciężko nie wspomnieć o uprzedzeniach, „bo jak się Polka z muzułmaninem będzie wiązać?!”. Pobrzmiewają tu echa popularnych niegdyś opowieści o rodaczkach, które wyszły za obywatela Bliskiego Wschodu, a potem wykradały dzieci i uciekały z powrotem do ojczyzny. I nie milkną antagonizmy na tle chociażby religijnym, bo chociażby jak się ma katoliczka z muzułmaninem życie budować?
Co mi zgrzytało? W sumie niewiele poza kwestią, że czasami trudno było mi się połapać, gdzie i kiedy bohaterowie akurat się znajdują. Autorka opisuje scenerię dość oszczędnie. Trochę szkoda, bo uwielbiam opisy lokacji, z których mogę wyłuskać, czym dane miejsce różni się od miast, które znam. Z początku ciężko również było mi złapać oś czasową. Z jednej strony nadaje to opowieści nieco baśniowego charakteru, z drugiej natomiast korci, by to w odpowiednie ramy zamknąć. Owszem, autorka przemyca, najczęściej w rozmowach bohaterów, jakieś fakty historyczne (zamach w metrze, śmierć Diany, mistrzostwa w piłce nożnej, czy zamach na World Trade Center), dzięki czemu można umiejscowić odpowiednio akcję.
Historia opisana w książce oparta jest na losach prawdziwych ludzi. Nie wiem, jak dokładnie zostali oni w tej książce odmalowani, ale nie planuję na tym polu dociekać. Otrzymałam opowieść o bohaterach wywodzących się z odmiennych kultur i relacjach, jakie między nimi się nawiązały. O nieporozumieniach, kompromisach i zrozumieniu. O tym, że pomimo wielu różnic można zbudować coś pięknego i trwałego. To również opowieść ubogacająca czytelnika: otwierająca oczy na obcą kulturę i zwyczaje jej przedstawicieli.
Cieszę się, że skuszona polecajkami dziewczyn z bookstagrama zdecydowałam się tę książkę zamówić, bo przy lekturze bawiłam się świetnie. Wkrótce podrzucę ją mamie i zobaczę, co ona na ten temat powie.
Hamlaghkem. Kuskus, ciasto ze świni i wino do kolacji
Autorka: Alicja Thiziri
Wydawnictwo: Sequoja
Moja ocena: 7/10