Czy jeśli miłość wybaczy wszystko, to z czasem, spod powierzchni owego wybaczenia, nie wychynie rąbek poczucia krzywdy, nie wrócą demony znieważenia i bólu, nie odezwie się chęć zemsty? To jedno z pytań, jakie stawia "Obsydianowa komnata". Drugie, to czy po niezwykłym, trzymającym w napięciu, tragicznym zakończeniu poprzedniego tomu, wreszcie, po kilku latach, autorzy nagrodzą nasze oczekiwanie spełnieniem nadziei na dalsze życie Agenta Pendergasta?
Gdy kilka lat temu fani serii spod pióra znakomitego duetu - Douglasa Prestona i Lincolna Childa - dobrnęli do finału "Karmazynowego brzegu", pozostali tam oniemiali, zaskoczeni, ubolewający nad stratą jednego z najbardziej ekscentrycznych, niesamowitych bohaterów. Niemniej, jako że autorzy nie zapowiadali zakończenia serii, zaś sama książka zadawała na końcowym etapie mnóstwo pytań, na które odpowiedzi zostały gdzieś daleko w sferze domysłów, należało spodziewać się kontynuacji. I to ściśle związanej z poprzednim tomem.
Kim bowiem był mężczyzna obserwujący pojedynek Pendergasta ze złoczyńcą? Co stało się z Constance? I wreszcie, czy Aloysius zaczerpnął jeszcze jednego tchu, tego na miarę życia?
W "Obsydianową komnatę" autorzy wprowadzają nas w cichym, pełnym żalu nastroju. W retrospekcjach, prowadzących do wyjaśnienia niezwykłego zachowania bohaterki, otacza nas wizja śmierci Agenta Pendergasta i jego niecnego brata Diogenesa. W wielkim domu panuje atmosfera żałoby, wzmocniona jeszcze wycofaniem się Constance do podziemi w których, wracając bezwiednie do przeszłości, oddaje się rozmyślaniom i rozpaczy.
Wszystko do czasu, gdy kobieta niespodziewanie znika w sposób tak dziwny, że pędzący na jej ratunek wierny pomocnik, żołnierz i opiekun - Proctor, pokonuje niewyobrażalne przeszkody i znosi niebywały ból.
Począwszy od tej samej sceny, która kończyła poprzedni tom, autorzy prowadzą nas przez zawirowania, pochopne decyzje i miszmasz emocjonalno-uczuciowy Constance. Stawiają na jej drodze wielbiciela, który okaże się kimś bardzo dobrze jej znanych, niemniej zupełnie odmienionym. Gdzieś pomiędzy nadzieją na jego pomoc w ponownym zdobyciu stanowiącego o jej życiu eliksiru a nienawiścią powodowaną perfidną zdrada sprzed lat, kobieta wpadnie w spiralę zaskoczenia i nieufności.
"Nagle przyszła jej do głowy pewna myśl, myśl bardzo mroczna. Czy to kolejna maskarada? (...) Może jego miłość to tylko blaga? Może w ten obłąkany, jakże zawiły sposób, chce wprowadzić do jej żył coś trującego albo deformującego? Ale myśl przeszła i natychmiast odeszła (...)."(str.260)
Tymczasem drugi wątek przenosi nas na statek zachłannych piratów, wietrzących zarobek w każdej dostrzeżonej oznace napotkanej i zniewolonej władzy. Zachłanność, wiara w perfekcję wymyślonych planów, kpiące lekceważenie przeciwnika odbije się tragicznie na porywaczach jak i samym statku. Dlaczego zginą? Kiedy przekroczą linię, której podległa im osoba nie zniesie? I kim właściwie jest ten człowiek o lodowatych, spokojnych oczach spoglądających z wymizerowanej twarzy?
Tytuł powieści nie wziął się znikąd. Owszem, trafimy do niezwykłego miejsca, które twórca opisuje: "Oto moja obsydianowa komnata, ta prawdziwa. Oto moja świątynia, jeśli można nazwać tak coś, co mieści cały ból i wstyd. Oto świątynia mojej przeszłości." (str.382). Oczywiście, jak zwykle u tego, zmierzającego do celu pokrętnymi ścieżkami duetu pisarskiego, nie możemy być ani w minimalnym stopniu pewni prawdziwości i szczerości owych słów. Na zrewidowanie przypuszczeń i wiary, przyjdzie czas na ostatnich, bynajmniej nie otulających nas poczuciem szczęścia, stronach książki.
"Obsydianowa komnata" mimo, że jak zwykle ukazuje kunszt pisarski, wstrzymuje oddech świetnie opisanymi scenami walki, dokłada z autorskich wyobraźni przygód przeczących racjonalizmowi, jest moim zdaniem powieścią zdecydowanie inną od poprzednich piętnastu tomów. Dużo tutaj rozważań, miłosnych rozterek, trudnych moralnych decyzji i retrospekcji snutych wolno, z rozmysłem. To zwolnienie, które mocno odczułam, ma prawdopodobnie na celu bardzo dokładne zaklejenie powstałych przez lata dziur. Tych w naszej pamięci i tych w stworzonej poprzednio opowieści.
Dzięki Wydawcy dostaliśmy do rąk jednocześnie premierę i wznowienie ale i to nie pomaga, może wręcz przeszkadza. Bo o ile "Karmazynowy brzeg" sprzed czterech lat zachłannie zagarnął mój czas i wyobraźnię, rewelacyjnie spoił gwałtowne akcje i chwile wytchnienia i zostawił mnie z poczuciem spełnienia czytelniczego, o tyle nowości nie udało się tego dokonać.
Owszem, to nadal jest bardzo dobra książka, ale jej ciężar emocjonalny pogubił gdzieś rytm, tempo. I choć to niewątpliwie warsztatowo nieskazitelna książka, to jej treść i sposób narracji wymknął się zwykle rewelacyjnej, wybitnej wręcz zręczności pisarstwa panów Prestona i Childa.
Pozostaje mi wierzyć, że ten tom, mimo że sprawia wrażenie ostatniego, to jednak tylko głęboki oddech przed powrotem do poprzedniej zrywnej, pełnej akcji i zaskoczeń opowieści, snutej przez tomy z udziałem niepowtarzalnego Agenta Pendergasta.
Pani_Ka