Możecie wierzyć lub nie, ale należę do grona osób, które uznają istnienie zjawisk paranormalnych. Widywałam je zaledwie na nagraniach, ale każdą opowieść o nich wysłuchuję uważnie, gdyż – poniekąd – odczuwałam więź z tymi, których – niestety – nie ma już wśród nas. Jednym z takich przypadków był dziwny sen. Odwiedził mnie w nim dawno niewidziany kolega, gdzie poprosił o to, abym pomogła mu czegoś poszukać w lesie. Odmówiłam. Następnego dnia zostałam powiadomiona, że tej samej nocy odebrał sobie życie, co mną wstrząsnęło. Raczej nie muszę dopowiadać, jak i gdzie do tego doszło? Również wierzyłam babci, kiedy ta wspominała, jak odwiedził ją własny dziadek, stukający uparcie w wieko zegarka. Obudziła się zlana potem i kiedy chciała zobaczyć godzinę, wskazówki zatrzymały się na tej, o której ten zmarł.
A co by było, gdyby zjawy nie pojawiały się sporadycznie, a... regularnie?
DUCHY, DUCHY... W TYM MIEŚCIE JEST ZA DUSZNO!
Daniel Waters postanowił udzielić odpowiedzi na to zawracające głowę pytanie, czego skutkiem jest „Wciąż cię widzę”, gdzie owa książka... sprawia mi niemały kłopot.
Nie ukrywam, jest ona przesycona grozą, przez co niejednokrotnie dostawałam gęsiej skórki. Cała ta wizja obcowania z duchami, które błądziły po ziemi, ukazując się o regularnych porach... Brzmi mrocznie, nieprawdaż? A wprowadzony między to wątek kryminalny dodatkowo nastraja, jednak – cóż – byłoby znacznie ciekawiej, gdyby autor nie podał aż tak wielu faktów na tacy. Jasne, sam opis wyraźnie wskazuje na to, jak może potoczyć się fabuła, ale gdyby tak zachować tę nutkę tajemnicy? Pozwolić czytelnikowi samemu dojść do pewnych wniosków, raz za razem zastawiając na niego umysłową pułapkę? Owszem, od czasu do czasu nastawia się książkoholików na pewien przebieg zdarzeń. Tak było przypadku „Speak”, gdzie przedmowa zrobiła swoje, lecz tutaj nawet nie dobrnęłam do połowy i już czułam, jak to właściwie się zakończy. A pragnę zauważyć, że rozdziały również nie były bogate w treść. Akcja biegła na łeb, na szyję, przeskakiwało się z wątku na wątek, co – choć naprawdę nadawało tej nutki dramatyzmu – niekiedy wytrącało z równowagi. Może dzięki temu autorowi udało się zamknąć całą historię w ekspresowym tempie, to jednak niekiedy brakowało dokładniejszych opisów, mogących znacznie polepszyć całokształt „Wciąż cię widzę”. Jednak, co się tyczy zakończenia... Zaprezentowany tam dynamizm nieco ożywił historię, a ja czułam ten dreszczyk emocji, zewsząd oplatający moje zmysły, jednak ogromnie żałowałam, że Daniel Waters zebrał siły dopiero na ten moment. Dawkowanie dawkowaniem, ale przy tak „zgniecionej” fabule można było znacznie bardziej pokombinować, abym nie myślała przez cały czas „no i znowu nie czuję się zaskoczona...”.
Choć nie tylko to przyczyniało się do tego dyskomfortu.
Żwawo przechodzę do omówienia wątku nastoletniej miłości, który, według mnie, mógłby w ogóle się nie uaktywnić. Wydawał się wepchnięty na siłę, jakby autor starał się wpasować w młodzieżowe sfery i z czasem zabrakło mu pomysłu na poprowadzenie tego. To spowodowało, że co jakiś czas fabuła zatracała swoją mroczną otoczkę. Poniekąd ta miłosna sceneria pozwalała odetchnąć od dusznej (zabieg zamierzony), zagęszczonej dreszczykiem atmosfery, lecz strasznie kuła w oczy. Wyobraźcie sobie, że jecie na śniadanie jogurt naturalny, a ktoś nagle dosypuje wam do niego owoce, niekoniecznie te, które chcielibyście w nim widzieć. Niezbyt miło, prawda? Tak właśnie czułam się podczas odkrywania dalszych ścieżek tej jakże urokliwej miłości.
Możliwe też, że do takiego postrzegania tego elementu przyczyniła się sama kreacja bohaterów, których to dotyczyło, a dokładniej jednej...
„KURŁA, NIE WYTRZYMIE Z TĄ BABĄ! HALYNA, DEJ KABLA!”
Veronica. Aż chciałoby się wam zaprezentować „komplementy”, jakimi mogłabym uraczyć tę przeuroczą, niewinną damę, ale boję się, że dałabym się ponieść emocjom, a wtedy złamałabym przyrzeczenie o niekorzystaniu z wulgaryzmów w swoich recenzjach. Wręcz chciało mi się płakać nad jej tokiem rozumowania, jeżeli chodzi o sprawy uczuciowe. Ciągnęło ją do Kirka, który byłby skłonny zrobić wszystko, aby jej się przypodobać. Obsypywała go pocałunkami, lgnęła do niego niczym mucha do *ekhem*, ale kiedy ją olśniło, że ten się w niej zakochuje, coś jej przestało odpowiadać. Ludzie! Najpierw narobiła mu nadziei, sama pchała się w jego ramiona, a później bała się zaangażować? I to nawet wtedy, gdy już sama rozumiała to, co czuje? Niepojęte. To samo tyczyło się niebezpieczeństw. Gdybym ja wyczuwała, że coś jest nie tak, nie brnęłabym w to – po prostu wzięłabym nogi za pas i z bezpiecznej odległości próbowała rozwikłać ten problem. A jak działała Veronica? „To zagraża mojemu życiu? O, jak cudownie! Zawsze marzyłam o tym, aby stała mi się krzywda! Jest jakiś cień szansy na powtórkę z rozrywki?” W sumie to żadna nowość, jeżeli chodzi o tego typu klimaty, ale jak na kogoś, kto uważa się za rozsądną osobę, takie zagrania były dosyć słabe. Nie mogę jednak odmówić jej dobrego serca. Troska, jaką obdarzała pogrążoną w rozpaczy matkę oraz panicznie bojącą się duchów przyjaciółkę, ukazywała ją z lepszej strony, ale i tak – gdyby mieszkała blisko mnie – wolałabym trzymać się od niej z daleka.
Znacznie lepiej został wykreowany nauczyciel Veroniki, August Bittner. Przesiąknięty bólem po utracie jedynej córki, gorączkowo rozpaczał, że jej duch jest jednym z nielicznych, które nie nawiedzają ludzi. Rozgoryczony tym stanem, popadł w obłęd nakazujący mu zrobić wszystko, aby zmienić ten stan rzeczy. Mężczyzna nie cofnął się przed niczym, byle tylko doprowadzić swój makabryczny plan do końca. Przenikanie jego myśli, podążanie jego śladem, przyprawiało o dreszcze, lecz to towarzyszenie temu wariatowi znacznie bardziej trzymało mnie przy mroczniejszej stronie „Wciąż cię widzę”. Choć przerażał mnie, polubiłam go za autentyczność. Polubiłam za to, że umiejętnie wykorzystywał rzucane mu przez los szanse. Brzmi to przerażająco, ale gdybyście mieli wybierać między nim a Veroniką, sami byście mu nieco kibicowali, aby doprowadził swój plan od A do Z. Dobra, przestaję, bo już stąpam po cienkim lodzie!
Szczerze? Daniel Waters miał dobry pomysł na fabułę. Motyw grozy przenika przez nią jak duchy przez ściany, jednak gdyby skupić całą uwagę na jego piórze, to wiele pozytywnych wrażeń umyka przez to bokiem. Sama kreacja Veroniki, głównej bohaterki, pozostawia wiele do życzenia. Autor próbował wcielić się w nastolatkę, powołując do życia słynne stereotypy, lecz doskonale widziałam, że ten eksperyment wyszedł mu dość pokracznie. To samo tyczy się ubogich opisów, gdzie nawet przeszło mi przez myśl, że tak właściwie „Wciąż cię widzę” przypomina lekko rozbudowany scenariusz, gdzie efekty specjalne oraz aktorzy odwaliliby całą resztę. Wiadomo, czytelnik bez wyobraźni nie zdoła docenić tego, co tutaj poczynił, ale nawet bogaci w nią z czasem będą mieli dość dopowiadania sobie pewnych zdarzeń czy widoków.
Muszę pochwalić wydawnictwo Dolnośląskie za zmianę tytułu. „Wciąż cię widzę” brzmi znacznie lepiej od „Złam moje serce tysiąc razy”. Nawet bardziej pasuje do fabuły, co ogromnie mnie cieszy. W ogóle... skąd autorowi przyszedł do głowy tamten tytuł?
Podsumowując. „Wciąż cię widzę” byłoby dobrym dreszczowcem, z ciekawie poprowadzoną kryminalną nutą, gdyby nie szereg nietrafionych pomysłów na całokształt. Choć panująca tutaj atmosfera przyprawia o ciary, a każdy najdrobniejszy szelest może spowodować, że aż podskoczymy, to jednak książce brakuje czegoś, co mogłoby pogłębić ten stan i pozwolić o sobie długo nie zapomnieć. Ot, co – historia lada moment wywietrzeje z mojej głowy, a ja zdążę zapomnieć, że takowa w ogóle przewinęła się przed moimi oczyma. Chyba że zapoznam się z filmem na jej podstawie, ale się jeszcze nad tym zastanowię.