„Co robisz, kiedy kochasz ostatniego człowieka na świecie, którego mogłabyś mieć?
Planujesz sobie życie, prawdziwe życie, bez niego.”
Chciałabym Wam coś powiedzieć. Coś bardzo ważnego. Coś o książce, którą właśnie skończyłam czytać. Chciałabym Wam przekazać jej kwintesencje, esencje, samo sedno. Chciałabym… ale nie wiem czy potrafię. Bo gdy myślę, gdy analizuje, gdy dotykam kartek, gdy przerzucam zakładki, które w trakcie czytania starannie wtykałam w odpowiednie miejsca, nie wiem od czego zacząć. Mam nieodparte wrażenie, że gdy zacznę już mówić, nie będę potrafiła przestać. Tych rzeczy jest tak wiele, tak wiele słów w tej książce wartych przekazania, tak wiele istotnych szczegółów. Musiałabym pisać i pisać, a z tego pisania wyszłoby jedno wielkie przepisywanie. Przepisywanie słów, zdań, stronic, rozdziałów, w końcu całej książki. Koniec końców zamiast recenzji przeczytalibyście książkę. Do tego właśnie zmierzam. Musicie ją przeczytać. Nie możecie przejść obok niej i nie zabrać jej ze sobą. Musicie sięgnąć, dotknąć, poznać i poczuć to, co czuli bohaterowie. To, co i ja teraz czuje. A czuję miłość. Do mojego serca weszła miłość.
„I weszła miłość” Marisy de los Santos nie jest książką łatwą. Przyznam szczerze, że spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Biorąc ją do ręki, czytając obwolutę, pomyślałam „Tak. Tego mi trzeba. Chwila wytchnienia”. Wspomniana wyżej chwila nigdy nie nadeszła. Nie oznacza to jednak, że książka mnie zawiodła. Absolutnie nie. Nie mogę wprost uwierzyć, że trafiłam na taką perełkę.
Poznajemy Cornelię Brown, która patrzy na życie w dość nietypowy sposób. Kocha filmy, szczególną sympatią darzy Filadelfijską opowieść. Niemal każda chwila jej egzystencji to stopklatka, kadr idealnie wyreżyserowanej sceny. Nieustannie zastanawia się, co powiedziałby jej ulubiony aktor, jak zachowałaby się konkretna aktorka. Ma kochającą rodzinę, liczne rodzeństwo i najukochańszą siostrę, którą od pewnego czasu darzy niezrozumiałą niechęcią. Wiedzie roześmiane i beztroskie życie, ale nie jest spełniona. Błądzi po omacku, nieustannie poszukując własnego przeznaczenia, które trafia do jej życia w zupełnie niespodziewany sposób.
Poznajemy Clare Hobbes, jedenastoletnią córkę Viviany, szczęśliwą nastolatkę, mieszkającą ze wspaniałą, przez wszystkich uwielbianą matką, na przedmieściach Filadelfii. Clare żyje w krainie fantazji, kocha książki, a Ania Shirley jest zdecydowanie na szczycie listy jej ulubionych postaci literackich. Kontakty z ojcem ogranicza do niezbędnego minimum, wychodząc z założenia, że nie będzie narzucać się człowiekowi, któremu ewidentnie nie zależy na zacieśnianiu więzi rodzinnych. I pisze. Pisze niezwykłe opowiadanie, które trafia do serca czytelnika i pozostaje w nim na zawsze.
Życie obu pań, z dnia na dzień ulega radykalnej przemianie, która na zawsze odmienia ich losy. Bombardowanie, huragan, trzęsienie ziemi… to nic, w porównaniu z tym, co je spotyka.
Siedzę tu teraz, piszę i kasuje, piszę i kasuje. Bo każde zdanie, które wpisuje, zdradza tak wiele. Przeglądam książkę i nie mogę nic wpisać, bo każdy zaznaczony przeze mnie cytat zdradza fragment treści, a fragment to za mało, by zrozumieć całość. Zdradzę Wam jednak, że przez całą podróż, bo tak nazywam czytanie tej książki, miałam nieodpartą ochotę zajrzeć na ostatnią stronę, przeczytać ostatnie akapity, ostatnie wersy. Chciałam się dowiedzieć, jak skończy się ta wędrówka. Każda kolejna strona, przybliżała mnie do upragnionego zakończenia, równocześnie napawając mnie coraz większym strachem i coraz większą niewiedzą. Czytałam więc coraz szybciej, by nie ulec pokusie i nie przeczytać końca, nie poznając wcześniej tak ostatnich szczegółów.
Czy udało mi się odetchnąć? Czy spadł mi ciężar z serca? Nie. Wciąż czuje galopujące serce, wciąż czuje to samo przerażenie, które odczuwałam podczas czytania. Ta książka to nie kolejny romans, czytany podczas leniwego popołudnia. To nie obyczaj, opowiadający o tym jak się żyje. Ta książka to dramat, tragedia, thriller. Ale bez rozlewu krwi. Bez dymiącej broni. Bez sapiących napastników. A jednak strach ogarniający człowieka jest tak wielki, tak przytłaczający, tak bolesny, że pozostaje z czytelnikiem na bardzo długo.
Oczywiście nie jest tak, że książka posiada same zalety. Jest w niej kilka nieścisłości, czasami akcja wydaje się wprost nieprawdopodobna, czasami ma się wrażenie, że autorka straciła poczucie czasu i już sama nie wie kiedy dana sytuacja ma miejsce. To jednak tylko niewielkie niedociągnięcia, w zasadzie nic nie znaczące przy ogromie zalet tej książki.
Dodam jeszcze na koniec, że główna bohaterka, Cornelia, zaraz na wstępie informuje, iż sens opowiadanej historii pojąć można dopiero wówczas, gdy obejrzy się Filadelfijską opowieść. Że bez jej znajomości, nie uda się czytelnikowi ogarnąć wszystkich wydarzeń, nie uda się zrozumieć tego, co się dzieje. Ja niestety nie miałam przyjemności zobaczenia tego filmu. Ale obejrzę. Na pewno. I Was też zachęcam. Zobaczcie. A potem przeczytajcie. Bo warto. Naprawdę warto.