Olivier Lauren - znów nie jestem pewna, które to imię, a które nazwisko - to piękna młoda kobieta. Od dziecka miała do czynienia z literaturą, ponieważ jej rodzice właśnie literaturę wykładają. Już jako mała dziewczynka była bardzo kreatywna - wymyślała historie, przebierała się, rysowała i malowała. Nieco później jej hobby stało się pisanie amatorskich sequeli ulubionych książek. Zapewne w ten właśnie sposób wyrobiła sobie własny styl, który możemy obecnie podziwiać w jej powieściach. W Polsce znana jest głównie z pozycji "7 razy dziś" (cudem powstrzymałam się od kupna!) oraz, oczywiście, bardzo intensywnie reklamowanego ostatnio "Delirium".
Informacje o tej powieści "zalały" mnie z każdej strony. Na blogach, oprócz recenzji, zapowiedzi, ochów i achów, pojawiły się nawet layouty z motywem "Delirium". W końcu dopadło i mnie, chociaż wcale nie twierdzę, że bez wszechogarniającego szału nie skusiłabym się na tę pozycję. Po "Igrzyskach śmierci" moda na wszelkiego rodzaju antyutopie i dystopie trwa w najlepsze, przez co możemy wybierać z niezliczonej ilości pozycji. Tutaj wydawcom należy się uznanie, ponieważ mimo wszystko większość z Nas zdecydowała się właśnie na "Delirium".
Przenieśmy się do przyszłości... Świat winą za wszystkie problemy obarcza miłość, w czym zapewne ma trochę racji, bo przecież ile morderstw i wojen jest spowodowanych właśnie miłością. Jednak tutaj popadamy w skrajność. Miłość -Amor deliria nervosa - jest najgorszym co może Nam się przytrafić. Jest epidemią, można się nią zarazić. Jest chorobą, która może prowadzić nawet do śmierci. Młodzi ludzie z utęsknieniem oczekują dnia, w którym poddadzą się remedium - zabiegowi, który uchroni ich przed miłością. Nasza bohaterka, Lena, nie jest wcale wyjątkiem. Miłość ją przeraża. Matka dziewczyny popełniła samobójstwo, którego piętno spoczywa na nastolatce. Tylko zabieg może ją uratować. Zostanie sparowana z jakimś chłopcem i nigdy nie będzie już czuła...
Dokładnie do 172. strony "Delirium" nie spełniło moich oczekiwań. Byłam zawiedziona. Dokładnie do 172. strony nie lubiłam Leny. A potem, w mgnieniu oka, wszystko się zmieniło. Charakter bohaterki okazał się być bardziej złożony - a ja głupia śmiałam myśleć, że jest płytka i nudna. Dziewczyna stała się bardzo ciekawą postacią, rozwijała się wraz z powieścią, ewoluowała. Historia nabierała tempa, a wraz z nią, nie tylko Lena, ale wszyscy bohaterowie coraz bardziej mnie fascynowali. Nie mamy tu czarnych i białych postaci, nic nie jest jednowymiarowe. No może oprócz państwa, które rządzi się żelaznym zasadami. Dusza nie ma żadnego znaczenia.
Chętnie przeczytałabym "7 razy dziś" głównie ze względu na język autorki. Uwielbiam powieści pisane w czasie teraźniejszym. Uważam, że są bardziej dynamiczne i zdecydowanie łatwiej jest mi się wczuć w akcję. Pokochałam to u Anny Onichimowskiej, a Lauren Oliver tylko tą miłość spotęgowała. Nie wiem tylko, czy pochwały nie powinny należeć się osobie zajmującej się tłumaczeniem (pozdrawiam:)) czy autorce. Jedno jest pewne - tłumaczenie na kilka ciepłych słów zdecydowanie zasługuje.
Sam pomysł społeczeństwa zabijającego miłość wydaje mi się średni. Jednak już opis powieści nieco zmienił moje zdanie. Myślę, jednak, że największą sztuką jest nie wpaść na pomysł, ale w tak wyjątkowy sposób go zrealizować. Autorka zapewne włożyła sporo pracy w powieść i wycisnęła z tematu tak dużo jak tylko się dało. Za co największy plus? U mnie zdecydowanie za zakończenie. Jest świetne,
w y b i t n e. Uwielbiam taki zakończenia a nie "...i żyli długo i szczęśliwie..." i koniec. Autorka zostawiła sobie otwartą furtkę do drugiej części w najlepszym możliwym momencie, a ostatnią stronę mogę spokojnie określić jako najlepszą z całej książki.
Na koniec muszę dodać kilka słów na temat okładki. Otóż w przeciwieństwie do większości czytelników nie uważam jej za niezwykłą. Nie jest najgorsza - to fakt, ale z nie ma nawet porównania do amerykańskiej, która jest, moim zdaniem, piękna. Dziewczyna na zdjęciu przypomina mi nieco Keirę Knightley. Muszę jednak przyznać, że angielska jest paskudna, więc chyba i tak nie powinnam narzekać.
Podsumowując myślę, że to pozycja warta uwagi. Nie mogę zaprzeczyć, że jest bardzo wciągająca, ot, w sam raz na wakacje.
Ocena: 9/10