Violeta Lax, historyk sztuki z Art Institute w Chicago, bada przeszłość i twórczość znanego hiszpańskiego malarza Amadea Laxa i w tym celu udaje się do Barcelony. Jest rok 2010. Od śmierci malarza (prywatnie dziadka bohaterki) minęło kilka dobrych dekad. Po administracyjnych przepychankach dopiero teraz udaje się zrealizować wolę zmarłego. W posiadłości, w której niegdyś mieszkał miał zamiar otworzyć muzeum sygnowane nazwiskiem rodowym umieszczając w nim zbiór swych wszystkich prac. Violeta wraz z kilkoma współpracownikami nadzoruje przebieg projektu. W zrujnowanej posiadłości jest wiele do zrobienia, kiedyś ciesząca się chwałą i splendorem, teraz straszy i zniechęca. Co wydarzyło się w zamierzchłej przeszłości? co spowodowało upadek posiadłości? o tym wszystkim bohaterka dowiaduje się od swojego ojca - syna malarza, ten jest jednak oszczędny w słowach, co podsyca ciekawość Violety. Drąży nieustannie przekopując wszystko z czym ma styczność dopóki nie dowie się co zaszło. Kiedy podczas prac remontowych zostają odkryte szczątki kobiety wie, że nie może się poddać. Kto chciał zatuszować jej śmierć? czy dojdzie w tej sytuacji do otwarcia muzeum? Wyciąganie na światło dzienne różnych brudów opłaci się kobiecie. Od tej chwili zupełnie inaczej będzie postrzegać historię swojej rodziny.
Przedstawione wydarzenia rozgrywać się będą z dwóch perspektyw czasowych. W teraźniejszości i przeszłości. W powieści zawarte jest wiele istniejących nazwisk jak i wydarzeń między innymi pożar w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia 25.12.1932, który strawił Wielkie Domy Towarowe El Siglo w Barcelonie. Trudność czytelnikowi może sprawiać mnogość postaci i nie chronologiczność wydarzeń. Łatwość tracenia wątków skutecznie wybija z rytmu czytania, powodując częste wracanie się i przypominanie gdzie, co i jak.
Dobrych parę dni zajęło mi zabranie się za napisanie opinii dla tej książki. Rzadko jestem w takie sytuacji, że nie wiem jakich słów użyć, ponieważ podobała mi się i nie podobała jednocześnie. Jest to moja pierwsza pozycja ze zbioru autorki, pięknie wydana: okładka przepiękna, papier kremowy i gładki ale... niezwykle ciężka i nie wygodna w trzymaniu, trzy lub nawet cztery różne czcionki i jej wielkości (w książce znajdziemy wycinki z gazet, maile i listy) do zaakcentowania innej formy przekazu jak dla mnie zbyt drastyczny zabieg szybko zmęczył mi oczy. Jeśli chodzi o główny tekst, to musiałam zostawić na koniec. Był to jakiś koszmar. Maluteńka czcionka, litery jedne pod drugimi zlewały się w wielką plamę, ledwo zaznaczone dialogi i uboga ich ilość. Strasznie wymęczyła mnie ta powieść i nie mówię tutaj o pomyśle na nią i o całej historii, bo tę uważam za całkiem dobrą, chodzi mi o wydanie i o konstrukcję jej przedstawienia. Nie chronologiczność nadmiernie wytrącała z akcji. Zbyt długie przerwy pomiędzy wątkami i skupianie się na czym innym pozwalały na szybkie zapomnienie co działo się wcześniej, przez co wszystko było rozwleczone i niespójne. Nigdy nie używam znaczników i zawsze całą recenzję mam w głowie, na tyle dobrze zapamiętuję, że wiem gdzie czego szukać. Tutaj miałam z tym problem. Odrzuca mnie niechlujność i niestety spotkałam się w tym wypadku z jej nadmiarem.