Tego dokładnie było mi trzeba. Ta książka ewidentnie – nie ważcie się zaprzeczać! - powstała specjalnie dla mnie! Absurd i groza, to moje największe namiętności. A właśnie one, stanowią filary „Wojny świrów”.
Powieść zaczyna się niewinnie, o ile niewinna może być opowieść heteryka udającego dla pieniędzy homoseksualistę, który – cóż za złośliwy chichot losu - zakochuje się w spotkanej gejowskim klubie dziewczynie, która okazuje się być jakby mężczyzną, ale jednak nie. I niech wam się nie wydaje, że jeśli przyszła wam w tym momencie do głowy Conchita Wurst, to znaleźliście rozwiązanie tej łamigłówki. Ani Kyrcz, ani Kain nie zadowolili by się tak prostym rozwiązaniem. Wykreowany przez nich świat jest o wiele bardziej zakręcony i porąbany. Jeśli więc wydaje się wam, że nadążacie – porzućcie złudzenia.
I wierzcie mi, niczego wam jeszcze o tej książce nie zdradziłam.
Trzeba jednak przyznać, że ów „miłosny” fikołek myślowy, to dosyć wysoki próg wejścia – nawet ja, zagłębiając się w tę historię, miałam głupią minę, gdy brwi przeorały mi czoło w niemym grymasie zdziwienia. Zdradzę wam jednak, że ów zabieg jest jak najbardziej celowy, bo jeśli nie odpadniecie po tym malowniczym wstępie, to znaczy, że macie wystarczający poziom tolerancji na niedorzeczne wygibasy fabularne i będziecie ich natężeniem, zachwyceni. Tak samo jak ja.
Po wspomnianej już miłosnej rozgrzewce i uwikłanej w nią nieszczęśliwej parze, przychodzi czas na kolejnych bohaterów, m.in. uwielbiającego ciasteczka, masażystę, pozostające w wyjątkowo niezdrowej relacji rodzeństwo, a także pisarza, o diabelnie rozbuchanym ego. Pozornie są nudni i nijacy, pozornie nic ich nie łączy. A jednak mają swoje tajemnice i należą do tajnego klubu. Żadna to na szczęście Liga Sprawiedliwych ani X- meni – mogliby im co najwyżej czyścić podeszwy butów. Bliżej im raczej do przypadkowej zbieraniny przegrywów o niekoniecznie krystalicznej moralności. Ich do bólu przeciętne żywota, przedstawione z parodystycznym zacięciem, zaczynają wisieć na włosku, gdy za cel obiera ich sobie owładnięty artystycznym szałem świr. Jednym zdaniem: z dnia na dzień, zaczynają mieć przerąbane, jak Pinokio w krainie korników.
Jak na bizarro shlasher (chociaż to pierwsze zdecydowanie przyćmiewa to drugie) przystało, ze strony na stronę akcja nabiera rozpędu, by po chwili pędzić z impetem ku szczytom absurdu - na literacki Mont Blanc niedorzeczności. „Wojna świrów”, to również, bez dwóch zdań, brawurowa, napisana z nerwem parodia. A jak to z parodią bywa ma nas omotać i uwieść, nie tylko tym, co stanowi oczywistą rozrywkę, ale także tym, co pod spodem. Bo tak, oj tak, jest tutaj drugie dno i możliwość zabawy interpretacyjnej. To tekst mocno autoironiczny, o naszym grozowym grajdołku, o akcie tworzenia, mało szlachetnym szaleństwie, o konsumpcji kultury – tak pulpy, jak i patosu – a także o tym, co z tej konsumpcji może wynikać. I jest w tym coś bezczelnie zawłaszczającego. Nie przypadkowo.
Książka skierowana jest do czytelników o dosyć radykalnej wyobraźni. Takich, którzy mają dystans do braku poprawności politycznej i dostrzegą w postaciach coś więcej niż groteskę, wulgarność i ironię. Koniecznie kochających się w absurdzie, takich, którym nie przeszkadza czarne poczucie humoru i jego odmiany mogące wywołać uśmiech zażenowania. Chociaż mocne wrażenia mamy tutaj gwarantowane, to niekoniecznie takie, jak nam się na pierwszy rzut oka wydaje - ci, którzy nie przepadają za krwią i flakami, nie muszą się więc ich obawiać, wcale tak dużo ich tutaj nie ma.
„Wojna świrów”, to także wentyl przypominający nam o czymś szalenie ważnym: nie dajmy sobie narzucać sposobu mówienia o literaturze. Róbmy, jak czujemy, ale z głową. Wiem, trudne.
P.S. Książka po raz pierwszy pojawiła się w 2014 roku w Studio Truso. Obecnie, po liftingu, została wydana przez Dlaczemu w formie e-booka. Po cichu liczę, że pojawi się też papier.
[współpraca barterowa]