To „von” w nazwisku chyba zawsze wskazuje, że artystokracja, czyli wyższe sfery, często zapatrzona w siebie i oderwana od przyziemnego świata- tego dla większości ludzi bez „von”. Tak ma też Odette von R. Jakby fakt, że Niemcy się zbroją, faszyzm wkrada się pod jej dach, coraz więcej jakiś dziwnych rzeczy dookoła, zupełnie jej nie dotyczył. W swoim prawie idealnym świecie stworzonym dzięki „von” to wszystko wydaje się być nieistotne. A że od czasu do czasu otwierają się jej oczy… Całe szczęście, że tylko na chwilę. I wcale nie zmuszają do jakiegoś działania te otwarte oczy.
Wojna jednak się dzieje. A jej udaje urodzić się wymarzone dziecko. I tak z dzieckiem przy boku przetrwa tą wojnę. Z jaką stratą? Tego nie zdradzę.
Po latach wielu potomek rodu von R., niejaki Gerd, nawiązuje kontakt z młodą tłumaczką Polką, która ma mu towarzyszyć w odkrywaniu rodzinnej historii, która swego czasu rozgrywała się w dawnych Prusach Wschodnich, czyli na teraźniejszych Mazurach. Przypadają sobie do gustu, no i wspólne działanie oczywiście zbliża ich do siebie. Nie dość, że pracują nad odkryciem tajemnic rodowych von R, to jeszcze sami tworzą coraz większe.
No i wreszcie do tejże samej kobiety, wtedy tłumaczki, po latach trafia syn potomka von R. I tutaj historia zaczyna się i plątać i łączyć i generalnie łatwo nie jest.
To tyle, żeby nie zdradzić treści za bardzo. A teraz o tym, o czym dla mnie faktycznie jest ta książka. Opisana historia to tylko pretekst. Mazury noszą w sobie wiele takich. Związanych z ich porzuceniem i niechcianymi powrotami. Bo Niemcy musieli opuścić swoje mazurskie posiadłości. I zostawić najczęściej wszystko. A potem i z czasem zaczęli wracać, aby zobaczyć, co pozostało po ich dawnym życiu.
Reakcja Polaków, którzy przeżyli wojenną traumę i w końcu mogli żyć w miarę spokojnie, nie mogła być inna. Bali się, że znowu ktoś im wszystko odbierze. Nie mogli pogodzić się z tym, że Niemcy mieli po wojnie nie mieć nic, a wracali na swoje przedwojenne tereny wypasionymi mercedesami. Że byli uprzejmi, mili i pobłażliwi porównując Polaków do krajów zacofanej Afryki. I wreszcie, że w ich obecności czuliśmy się/czujemy- Bóg wie dlaczego- gorsi.
O tym wszystkim jest ta książka. I jeszcze o wielu innych aspektach związanych z naszą nacją i historią, z których na co dzień nie zdajemy sobie sprawy, że były/są aż tak ważne.
To, że Mazury mają taką a nie inną historię, nie oznacza, że w innych regionach Polski było inaczej. Dokładnie pamiętam jak moja babcia przestraszona opowiadała nam, że nawiązała z nią kontakt Niemka, która mieszkała w jej domu. Chciała zobaczyć jak dom wygląda po wojnie i poznać jego nowych mieszkańców. Wiecie jak bardzo babcia bała się, że jej go odbierze? A druga babcia nie chciała, żebym uczyła się niemieckiego. Bo wtedy miałabym kontakt z Niemcami. A jego lepiej unikać. Tak bardzo po latach rany nie były zabliźnione. Dlatego może ta historia była dla mnie taka prawdziwa. I taka smutna.
I tak sobie myślę, że książkę tą można odebrać dwojako, albo jako po prostu smutną historię kilku bohaterów na przekroju prawie wieku, albo wyłapując te wszystkie- niby na marginesie podane -wątki, pójść trochę głębiej. Ale to Wy sami decydujecie na którą z tych dróg chcecie wejść.
Ps. Bachur to po mazursku bękart. Tytuł nieprzypadkowy.