Dziękuję wydawnictwu Rebis za udostępnienie mi egzemplarza książki do recenzji.
Sięgając po książkę Przemka Corso „Serce twego chłód” byłam zewsząd otoczona pozytywnymi ocenami tej pozycji. Po jej zakończeniu trudno mi jednoznacznie określić czy powieść mi się podobała czy wręcz przeciwnie.
Akcja „Serce twego chłód” rozgrywa się w Warszawie. Bohaterem jest Kuba, dyrektor działu HR a po godzinach… seryjny morderca. W pewnym momencie jednak jego sielankowe życie z piękną żoną oraz nieskrępowane zajmowanie się nietypowym hobby zostaje przerwane przez… innego seryjnego mordercę. Na dodatek wszystko wskazuje na to, że Kuba i jego rodzina to ostateczny cel psychopaty.
Pomysł od początku wydał mi się ciekawy. Czytanie o seryjnych mordercach jest ostatnio dość popularne, czynienie zatem z jednego z nich głównego bohatera książki to zabieg atrakcyjny. Powieść powinna wciągać od pierwszy stron i w napięciu trzymać czytelnika za gardło do ostatnich liter. Ale czy tak było?
Zacznę może od plusów.
Bardzo lubię nawiązania do popkultury. Wplatanie w fabułę takich smaczków jak koszulka z Big Lebowskim czy rozmowy o Ringo Starrze było w moim guście. Kuba tworzył sobie swoisty soundtrack do morderstw i był to dobry pomysł. Każdy kto chce może sobie odtworzyć te piosenki i poczuć się jak bohater książki.
Sama fabuła była przemyślana i roiło się w niej od plot twistów, w którym najbardziej podobał mi się ten, kiedy kotek z drapieżnika stał się ściganą myszką.
Książkę czytało się szybko. Sprawnie można było zagłębić się w akcję, bohaterzy byli dobrze zarysowani, a autor zadbał, żeby ich uczucia były porządnie wyeksponowane.
A jednak książka miała swoje minusy.
Przede wszystkim bohaterzy mimo, że dobrze wykreowani, byli zwyczajnie antypatyczni. Czy powinniśmy sympatyzować z Kubą? W końcu teraz jest moda na antybohaterów i niektórym udaje się nawet kibicować. Jednak w przypadku Kuby nie poczułam do niego nawet cienia sympatii. Jego szwagrem jest Andrzej, zagubiony, straumatyzowany policjant . Jako taki powinien wzbudzać współczucie. Tego też nie odczułam. Oboma byłam raczej podirytowana. Andrzej ciągle plótł o tym samym. Kuba był szczerzącym się pyszałkiem. Nie do polubienia.
No i sama kwestia Kuby jako seryjnego mordercy. Szczerze mówiąc musimy chyba panu Przemkowi uwierzyć w tym na słowo, bo na kartach powieści ten „seryjny” morderca zabija dwie osoby, z czego pierwsza ofiara nie ma żadnego wpływu na fabułę. Jest po prostu zgonem niezbędnym to ukazania Jazowieckiego jako zbrodniarza, ogarniętego mrokiem. Strach się bać! Nie wraca do żadnych ze swoich wcześniejszych ofiar poza tymi, w których śmierci uczestniczyliśmy. Nie wraca myślami do poprzednich działań. Owszem, autor pokusił się o wyjaśnienie, dlaczego Kuba postępuje tak a nie inaczej, ale na tym koniec. Każda ofiara musiała być chyba zamkniętym rozdziałem, do którego się nie wraca. A chyba nawet zwykły socjopata powracałby we wspomnieniach do swoich morderczych poczynań, choćby po to by delektować się tymi zbrodniami. A tu nie, Kuba zabił dwie osoby, ale pamiętaj czytelniku – jest seryjnym mordercą!
No i to co mnie najbardziej uwierało. Ostatni plot twist, rozwiązanie zagadki, kto stał za wszystkim co napędziło fabułę. Po prostu lubię, kiedy sprawcą okazuje się ktoś, kogo śledziliśmy od początku, poznaliśmy. I nie podejrzewaliśmy. Ale nie podejrzewaliśmy nie dlatego, że była to postać marginalna, ale dlatego, że autor tak dobrze wywiódł nas w pole. Tu tego zabrakło. Gdyby zakończenie książki zależało ode mnie, chyba ucięłabym ją na 390 stronie. Lubię otwarte zakończenia, niedopowiedzenia, które działają na wyobraźnię. Opisane w książce wydarzenia rok po fabule nie usatysfakcjonowały mnie. Wyjaśnienie, że działania w social mediach mogą doprowadzić do tragedii byłoby wystarczającym morałem.
Nie jest to jednak książka zła, jeśli ktoś lubi thrillery, kryminały i psychopatów znajdzie tu coś dla siebie. Debiut można śmiało uznać za udany.