Dziecko to dar tak wyjątkowy, że za wszelką cenę chce się sprawić, by ta wyjątkowość była namacalna. Niektórzy rodzice starają się ją uzewnętrznić niby mimochodem, ale są też tacy, którzy prowadzą otwarte działania. Staruszkowie Colina zaliczają się do tej drugiej kategorii. Jako maleństwo chłopiec okazał ponadprzeciętność, nieznaczną, ale jednak. To spowodowało, że jego rodziciele uważali Colina za geniusza, wymagali od niego więcej, jednocześnie traktowali jak jajko, i to złote. Sam młodzieniec dorastał w przekonaniu, że ma w sobie ogromne zasoby, które wykorzysta w przyszłości. Na razie musi się skupić na niezwykle ciężkiej pracy. Poznawał masę języków, niektóre z nich już nieaktualne, a swoją pasję odnajdywał w tworzeniu anagramów. Jako wyjątkowy chłopiec wyjątkowo traktował miłość. Miał 19 dziewczyn, każda o imieniu Katherine. Poznajemy go, gdy cierpi po ostatnim porzuceniu. Ze złamanym sercem i przyjacielem Hassanem, który rzuca dość ciężkimi do zniesienia żartami, wyrusza w podróż. Podróż do zapomnienia.
Colin trafia do miejsca odcywilizowanego, wspaniałego. Poznaje tam dziewczynę, całkiem inną niż on, w pewien sposób pociągającą, ale nie ma na imię Katherine. Dla Colina to czas szukania siebie, analizowania związków by wyciągnąć przyczynę – używa do tego skomplikowanych wzorów matematycznych. Szczególną uwagę poświęca on swojemu projektowi – chce stworzyć wzór, dzięki któremu będzie mógł przewidzieć przyszłość każdego związku.
„19 razy Katherine” to książka niewątpliwie słaba. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Patrząc na nią ogólnie, jako na twórczość autora, to wylewa się z niej schematyczność. To przykre, bo to druga książka autora, którą poznaję. Co więcej, schemat w tej książce jest pogorszony chęcią polepszenia albo coś. Autor przekombinował. Z inteligentnych, nieco zagubionych, myślących nastolatków, zrobił bandę kretynów sypiących naprawdę nieśmiesznymi żartami.
Książka porusza – jak chyba każda autora - temat znaczenia wartości w życiu młodego człowieka. Tutaj Colin szuka siebie. Jedną warstwą są uczucia. Drugą ta otoczka wspaniałość, którą przez lata budowali jego rodzice. Jak ma wytrwać w związku? Czemu nie zauważa swoich błędów? Colin wierzy w swoją idealność i geniusz. Czy uda mu się zrzucić z siebie tę szatę szytą grubymi nićmi i przejść do normalności?
„19 razy Katherine” wspomina także o dziewczynie, mieszkańce małego miasteczka. Lindsey szuka siebie w innym kontekście. Dotychczas jej życie było ustabilizowane, nie chciała opuszczać domu, swego azylu, na rzecz wielkich miast. Chciała zostać, cieszyć się tym co ma. Było to duszenie prawdy.
Czy może połączyć ich miłość?
Co mi się tak nie podoba? Pewne elementy, jak na przykład cała osobowość Colina, miała być zabawna. Niby śmieszne, ale to też powłoka na ważne problemy. Nie ma nic zabawnego w tym chłopaku. Jest mdły i żenujący, szary i nijaki. Jego przyjaciółka Lindsey nieco nadrabia, ale znowu Hassan sprowadza towarzystwo do poziomu poniżej zera. Dziwni, nieprzyjemni bohaterowie mogą doprowadzić do szału.I w ogóle było jakoś nudno. Jakoś nie tak. Związek Lindsey, fabryka produkująca sznurki do tamponów, jej matka.. Jak już pisałam, śmieszność miała być pozorna, a została przesadzona. Problemy pod nią się kryjące zostały spłycone i w sumie niesmaczne. Wyszło na to, że każdy bohater książki jest po prostu głupkiem. Gdzie ta greenowska dojrzałość bohaterów?!
Inna sprawa, że w „Papierowych miastach” czytałam o wielkiej wyprawie i gdy już na pierwszych stronach „19 razy Katherine” znowu się o niej zaczęło, to scyzoryk otworzył mi się w kieszeni. Być może to odruch, ale silnie wpływa na opinię. Może to nawet nie argument, ale ważne uczucie.
„19 razy Katherine” to słaba książka, być może z całkiem interesującym zamysłem, jednak wyszedł on kiepsko. Nie wzbudza żadnych uczuć, jedynie zmęczenie. Zapamiętam ją dzięki zamiłowaniu do wzorów i matematyki...
Kto czytał, ten wie: I ten trup austro-węgierskiego arcyksięcia Ferdynanda w Stanach.......